08.03.2013 | Czytano: 1805

R.Kaczmarczyk: Wynik na miarę możliwości

- Kilkanaście już lat pracuję w klubie i nie pamiętam sytuacji, by w takich bólach tworzyła się drużyna - mówi Ryszard Kaczmarczyk, który z juniorami młodszymi Podhala wywalczył wicemistrzostwo kraju w hokeju na lodzie.

Juniorzy młodsi Podhala Nowy Targ do lat przyzwyczaili nas, że z każdych mistrzostw Polski przywożą medale. Od 1974 roku, gdy jest rozgrywany czempionat kraju w tej kategorii wiekowej, nowotarżanie zdobyli 37 medali, w tym 23 z najszlachetniejszego kruszcu. W tym roku na ich szyjach zawisły medale w kolorze srebrnym. Nie obronili więc mistrzostwa z poprzedniego sezonu.

Sukces rodził się w bólach. Jeszcze w historii Podhala nie było tak krucho z potencjałem ludzkim. Zawsze trenerzy dysponowali ekipą, w której toczyła się zażarta rywalizacja o wyjazd na turniej finałowy. Tym razem trener Ryszard Kaczmarczyk nie miał wyboru, pojechali wszyscy, którzy tylko byli zdolni do gry. A nie było ich zbyt wielu. Dysponował dwoma bramkarza i niepełnymi trzema formacjami.

- Jak oceniasz zakończony sezon? – pytamy trenera Ryszarda Kaczmarczyka.
- Zależy co będziemy oceniać. Trudno odnieść się do całego sezonu, gdy początkowo trenowałem inny zespół, niż ten, z którym mi przyszło walczyć o medale. W trakcie sezonu przejąłem drużynę juniora młodszego. Co prawda trenowali wspólnie z juniorami, ale gdybym skupiał się tylko na juniorze młodszym, to inaczej przebiegałyby przygotowania. Inaczej złożyłbym zespół. Może wypożyczyłbym zawodników z innych klubów? Kilkanaście już lat pracuję w klubie i nie pamiętam sytuacji, by w takich bólach tworzyła się drużyna. Finałowy turniej OOM to impreza docelowa dla wszystkich, jedyna współfinansowana przez Ministerstwo, a więc nie trzeba ponosić kosztów uczestnictwa, martwić się problemami organizacyjnymi.

- Sezon zasadniczy zakończyliście na trzecim miejscu i dopiero turniej barażowy otworzył wam drzwi do najważniejszej imprezy w sezonie.
- Straciliśmy pechowo punkty w Toruniu przy naszym prowadzeniu. Gdybyśmy wygrali, to prawdopodobnie nie gralibyśmy turnieju barażowego, aczkolwiek uważam, że ten dodatkowy turniej nie był złą rzeczą. Chłopcy mogli zagrać dodatkowe mecze, zgrać się, stworzyć kolektyw. Chodziło jedynie o koszty. Dzięki zabiegom Jacka Szopińskiego udało nam się wyjechać do Gdańska, bo istniało niebezpieczeństwo, że nas tam zabraknie. Chłopcy nie musieli więc dokładać wielkich pieniędzy. Baraż nie zaczął się dla nas pomyślnie, bo od przegranej z Zagłębiem. Tak więc drugi mecz była dla nas potyczką o wszystko. W tym meczu tak naprawdę skonsolidował się zespół. Powstała grupa, która chciała coś osiągnąć. Gdyby nie problemy zdrowotne, to różnie mogło się ułożyć. Uważam, że nie można być niezadowolonym, bo wynik jest na miarę naszych aktualnych możliwości. Kto wie czy nawet ich nie przerósł. Można było równie dobrze zająć czwarte miejsce jak w przypadku Unii, która w każdym meczu otarła się o zwycięstwo.

- W finale nie dysponowałeś zbyt szeroką kadrą. Wicemistrzostwo musiało kosztować zawodników sporo sił.
- Oj sporo, sporo. Grałem na czterech defensorów, w tym dwóch z młodszego rocznika. Zapłacili za to zdrowiem. Patryk Wsół przyznał się, że w pewnym momencie z Sanokiem odcięło mu prąd. Na szczęście mieliśmy dobry układ meczów, dzięki zajęciu pierwszego miejsca w turnieju barażowym. Nasze powodzenie lub jego brak decydował od dwóch naszych pierwszych występów. Wygraliśmy mecz z bardzo dobrze znaną Unią i Zagłębiem, z którym przegraliśmy w turnieju barażowym i po dniu przerwy czekała nas potyczka z Sanokiem. Liczyłem, że w tym meczu wszystko może się zdarzyć. Taktyka polegała na tym, by nie dać się zaskoczyć w pierwszej tercji, gdyż sanoczanie w poprzednich konfrontacjach od pierwszego gwizdka sędziego rzucali się na przeciwnika, grali agresywnie, atakowali trójką lub czwórką graczy już w tercji przeciwnika. O ile Unia i Zagłębie potrafiły przetrzymać napór sanoczan, tak nam się ta sztuka nie udała. Pierwsza tercja zaważyła na końcowym wyniku. Były później momenty w meczu, że mogliśmy wrócić do gry, ale zabrakło szczęścia. Również gdyby gwizdki inaczej zabrzmiały, to przebieg meczu mógł się zmienić.

- Sanok był tak mocny, że nie dało się go ugryź?
- Dysponował dwudziestoma dwoma zawodnikami, w tym dwudziestu było z rocznika 1995. Jeden z młodszych graczy miał ponad 190 cm i trudno uznać go za młodszego, bo wszystkich bił warunkami fizycznymi. Ja miałem do dyspozycji dwie pary obron i trzy formacje ataku. Wiodąca była pierwsza piątka, druga ciut słabsza, która jednak w obronie wywiązywała się ze swoich zadań, gorzej prezentowała się w ofensywie. Trzecia wychodziła tylko na przetrwanie, bo miałem tylko trzech graczy. Gdybyśmy dysponowali trzema wyrównanymi piątkami, to można było z Sanokiem powalczyć.

- Skąd Sanok wytrzasnął tak nagle tylu zawodników, do tego zdolnych po raz pierwszy zdobyć złoty medal?
- Stworzył ciekawy kolektyw. Od dwóch lat testuje zawodników. Każdy mógł przyjść do Sanoka, oczywiście za zgodą macierzystego klubu. Z tego co się orientuję drużynę tworzą chłopcy z Gdańska, Jastrzębia, Oświęcimia, Krynicy i kto wie czy nie z innych klubów. Można się zgadzać lub nie z opiniami, że jedna mocna drużyna, która przewyższa resztę, ma negatywny wpływ na poziom polskiego hokeja, ale każdy mógł postąpić podobnie. Gdybyśmy dysponowali możliwościami organizacyjnymi i finansowymi, to w Nowym Targu też wielu hokeistów chciałoby trenować, podnosić swoje umiejętności. To byłoby z pożytkiem dla klubu.

- Kto wyróżnił się w twoim zespole?
- Trudno jednego zawodnika wyróżniać. Niewątpliwie postacią dominującą jest Patryk Wronka. Mobilizująco podziałała na niego kapitańska opaska. Ma chłopak charyzmę. Nie krzyczy na kolegów, a swoją postawą na lodzie wyzwala w nich chęć do walki. O nim tyle już napisano, że trudno cokolwiek odkrywczego powiedzieć. Mieć takie gracza w zespole to skarb. Na plus wypadł bramkarz Błażej Kapica, chłopak obdarzonego świetnym refleksem, lecz o słabych warunkach fizycznych. Potrafi się w bramce znaleźć. Uważam jednak, że za bardzo chciał się pokazać selekcjonerem drużyny narodowej, którzy pomijają go przy powołaniach i nie pokazał sto procent swoich możliwości. Liczyłem, że zabronili tak jak w turnieju barażowym. W Sanoku czegoś mu zabrakło, chociaż nie mogę mu zarzucić, że puszczał szmaty, bo to nie miało miejsca, ale nie wybronił sytuacje, które potrafi bronić. Trzymał obronę Przemek Dębowski, chłopak poukładany. Razem z Oskarem Jaśkiewiczem byli filarami defensywy, aczkolwiek duże słowa uznania należą się chłopakom z rocznika 1996. Maciej Pyszkowski i Patryk Wsół z wymienioną wcześniej dwójką musieli ograć turniej finałowy. Maciek Kmiecik i Damian Sulka jak są w formie, to potrafią pomóc drużynie. Maciek to wzór pracy, sto procent frekwencji na treningach i zaangażowania. Zabrakło Michała Kudasika, który miał pecha, złapał kontuzję. Chłopcy z 1996 roku to prawdziwi pechowcy podczas finałów mistrzostw Polski, no bo jak nie katastrofa Smoleńska, to dyskwalifikacja. Widać było, że bardzo chcieli się pokazać. Młodzi muszą się przekonać do ciężkiej pracy. Muszą zrozumieć, że nie ważne z kim trenują, bo pracują dla siebie, a nie tylko po to, by zaistnieć w turnieju finałowym. Jak się do tego przekonają, to coś z nich będzie w przyszłości.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama