22.01.2013 | Czytano: 3487

Sport tylko dla twardzieli

Sport XXI wieku wymaga poświęceń. By sięgać po sukcesy trzeba oddać diabłu duszę i ciało. Sport to nie tylko sukcesy, lecz także ból, kontuzje, które potrafią przerwać karierę sportowcowi będącemu u szczytu swoich możliwości.

Takie nieszczęście spotkało w 2003 roku żużlowca Krzysztofa Cegielskiego, który po wypadku na torze został sparaliżowany. Oko stracił piłkarz ręczny Karol Bielecki w 2010 roku w meczu z Chorwacją. W 1972 roku podczas mistrzostw świata w hokeju podobny los dotknął Feliksa Góralczyka. Doznał też zaburzeń pourazowych mózgu i popadł w depresję psychiczną. Na lodzie nerkę stracił były hokeista bytomskiej Polonii Zbigniew Siurkiewicz. Uraz nerki miał niedawno Adrian Parzyszek. To tylko kilka przykładów z brzegu. Ból jest nieodłącznym towarzyszem sportowca. 

Niezwykle ciekawe wyniki przyniosła analiza częstości urazów w poszczególnych dyscyplinach sportu. Dominują tu piłka nożna i koszykówka (po ok. 19% urazów), narciarstwo i kolarstwo (po ok. 14%). Uznawane powszechnie za bardzo „urazowe” sporty takie jak hokej na lodzie, boks czy zapasy stanowią łącznie przyczynę urazów w poniżej 4% przypadków.

Hokeistów Podhala w tym sezonie nawiedziła plaga kontuzji. O siniakach po uderzeniach kijem czy krążkiem oraz rozcięciach twarzy nie będziemy wspominać, bo to codzienna proza. Wystarczy popularny „zamrażacz”, plaster i można kontynuować grę. Gorzej, gdy dojedzie do złamania, zerwania wiązadeł w kolanie. Daniel Kapcia pauzował po złamaniu szczęki podczas gry kontrolnej w reprezentacji. Bartek Naupauer złamał nos na treningu. Z Bytomia ze złamanym obojczykiem wrócił Mateusz Michalski. Sebastian Biela kilka tygodni pauzował po kontuzji kolana, a Dawid Olchawski z uszkodzonymi zębami musiał odwiedzić gabinet dentystyczny. Te wydarzenia prowokują do stawiania pytań. Na jakich zasadach i na jakie kwoty są ubezpieczeni zawodnicy? Kto finansuje ich polisy: związek ( w przypadku reprezentantów), klub czy sami zawodnicy? Jak z problemem radzą sobie w MMKS Podhale?

Rynek ubezpieczeń raczkuje
- Klub w całości ubezpiecza zawodników – twierdzi prezes MMKS Podhale, Agata Michalska. – Czy zawodnicy sami dodatkowo się ubezpieczają? Nie mamy o tym wiedzy. Takiej ewidencji nie prowadzimy.

Dowiedzieliśmy się, że jest kliku zawodników dodatkowo ubezpieczonych. Wyjaśniono nam, że rynek ubezpieczeń sportowych w Polsce dopiero raczkuje.

- Znaleźć ubezpieczyciela od wypadków związanych ze sportem, nie było łatwo – przekonuje pani prezes. - Nie chcieliśmy, by zawodnicy byli ubezpieczeni, ale nie od kontuzji. By nie powtórzyła się sytuacja z Kasprem Bryniczką i Daminikiem Cecułą. Trzy miesiące szukaliśmy takiej firmy. Poprzedni ubezpieczyciel powiedział nam NIE! Dla tej firmy było to duże ryzyko, dużo więcej pieniędzy wydali niż dostali.

30 tysięcy na głowę
Co jakiś czas przez media przewija się dyskusja o tym, kto ma płacić i ile za ewentualne szkody poniesione w trakcie meczu czy treningu.

- Gdy miałem złamane żebra, prywatne ubezpieczenie oceniło, że to pięcioprocentowy uszczerbek na zdrowiu. Poszedłem do ZUS-u, a tam usłyszałem: pan zdrowy jak ryba, zero procent! – wspomina Tomasz Frankowski.

To procent uszczerbku na zdrowiu decyduje jaką kasę otrzyma zawodnik. Wspomniany Frankowski za uraz pachwiny, który wyeliminował go z gry na pół roku, wyceniony został przez lekarza na 10%. – Pan dobrze zarabia. Gdyby przyszła do mnie babcia, która upadłaby wchodząc do tramwaju, dałbym jej dwadzieścia – usłyszał Frankowski.

- Hokeiści Podhala mają grupowe indywidualne ubezpieczenie – wyjawia Jan Nenko, przedstawiciel Grupy Ergo Hestia. – Lista obejmuje 27 zawodników. Ubezpieczeni są od wypadku w pracy i podczas dojścia do niej i powrotu do domu. Każdy ubezpieczony jest na kwotę 30 tysięcy złotych. Czyli za 1% uszczerbku otrzymuje 300 złotych. Procent ustala komisja, głównie lekarz. On opisuje zdarzenie i na podstawie taryfikatora lecą procenty. Polisa obejmuje również zwrot kosztów leczenia do określonej sumy. Zawodnik sam sobie wybiera lekarza, gabinet. Gdy lekarz stwierdzi zakończenie leczenia, czyli w ich przypadku po powrocie na lód, wtedy pieniądze są przelane na konto.

Od Zachodu dzielą nas lata świetlne 
W sprawach ubezpieczenia sportowców od Zachodu dzielą nas lata świetlne – tak twierdzą przedstawiciele niemal wszystkich dyscyplin. Pamiętamy problem z występem Marcina Gortata w reprezentacji Polski i wysokością jego ubezpieczenia. PZKosz nie stać było na wykupienie polisy, a bez niej Gortat nie mógł dotknąć piłki. Kluby NBA chcą, by z ich zawodnikami obchodzić się jak z jajkiem. Nie wypuszczają zawodnika bez indywidualnego ubezpieczenia. Nie on jeden występujący poza granicami kraju musiał zrezygnować z występów w koszulce z orłem na piersi z powodu braku odpowiedniego ubezpieczenia. Dobre ubezpieczenia dla gwiazd polskiego sportu są niezbędne, by w reprezentacji zawsze grali najlepsi. A jeśli już w niej złapią kontuzję, to…?

W różnych dyscyplinach jest z tym różnie. Zazwyczaj jest tak, że „zwykłe” kontuzje, nawet takie jak zerwanie wiązadeł czy ścięgna Achillesa, kluby biorą na siebie. Wiadomo – do urazu doszło podczas spotkania kadry, ale jego przyczyny, czyli przeciążenia i mikrourazy to zwykle efekt codziennej pracy wykonywanej na rzecz klubu. Stąd też raczej nie zdarza się, aby pracodawca występował do krajowej federacji o zwrot poniesionych pieniędzy.

- Kadrowicze ubezpieczeni są od następstw nieszczęśliwych wypadków (NNW). Ubezpieczenie pokrywa także koszty leczenia gracza za granicą, jak to miało miejsce z Danielem Kapicą, który po meczu Austria U20 - Polska U20 w Sankt Poelten trafił na konsultację do austriackiego szpitala. Klub kontuzjowanego zawodnika nie otrzymuje ekwiwalentu, natomiast koszty leczenia gracza pokrywa ubezpieczenie – informuje rzecznik prasowy PZHL, Patryk Rokicki.

- Po powrocie do kraju w Sosnowcu zajął się mną lekarz. Zabiegł miałem w Katowicach. Wszystkim zajął się PZHL - potwierdza Daniel Kapica.

Z uwielbienia w zapomnienie
Gdy sportowiec łapie kontuzję świat przewraca mu się do góry nogami. Nieraz z uwielbienia wpada się w zapomnienie. Wtedy ci, którzy jeszcze nie tak dawno omal nieba mu nie przychylili, odwracają się od niego na pięcie. Przekonał się o tym Kasper Bryniczka.

We wrześniu 2011, w czwartym meczu ligowym z GKS Tychy, doznał kontuzji. - Przeciwnik upadł mi na nogę i usłyszałem tylko trzask, i było po sprawie. Uraz od razu wyglądał na groźny. Diagnoza była wstrząsająca – zerwane więzadło krzyżowe, naruszone boczne z uszkodzeniem łękotki.

Wtedy poznał tą drugą stronę medalu sportowca. Przez kontuzję stracił rok gry. Gdyby nie zainwestował własnych pieniędzy, dodajmy zaoszczędzonych, to zapewne i w tym sezonie nie widzielibyśmy go na tafli.

- Chciałem szybko pójść na stół operacyjny – wspomina. - Odwiedzałem gabinety lekarskie. Jeden człowiek podjął się załatwienia zabiegu w Krakowie, ale okazało się, że były to puste słowa. Wróciłem do lekarza klubowego, który skierował mnie do Zakopanego. Tam wyznaczono mi termin operacji na październik 2012 roku. Po sezonie Rafał Dutka zdecydował się na operację w Bieruniu u dr Ficka i poszedłem w jego ślady. Trener Jacek Szopiński załatwił mi u niego wizytę i okazało się, że bez operacji się nie obejdzie. Był ciut zdziwiony, że tak późno. Ówczesny zarząd klubu nic nie zrobił w mojej sprawie. Za operację sam musiałem sobie zapłacić 11 tysięcy złotych. Dobrze, że miałem oszczędności, bo z wypłatami w klubie było krucho. Odebrano mi też stypendium. Zabolało mnie to, bo zostawiono mnie „na lodzie”. Dostawałem tylko chorobowe z ZUS. Cześć pieniędzy odzyskałem z ubezpieczenia, ale nie pokryły kosztów operacji.

Na zakończenie rada. Jeśli nie masz odwagi trenować przez 300 dni w roku, jeśli na treningu nie pracujesz na „maksa”, jeśli przechodzisz obok meczu, a po nim nie jęczysz z bólu, jeśli chcesz mieć czas na rozrywkę z przyjaciółmi - to zostań amatorem.

Tekst Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama