04.03.2012 | Czytano: 1036

Status quo

Pierwsza runda drugiej fazy mistrzostw Polski w hokeju nie sypnęła niespodziankami. Można rzec - tabelowe status quo. Wyżej sklasyfikowane zespoły, bez problemów wygrywały. Dla niektórych zbyt szybko rozstrzygnęła się półfinałowa rywalizacja i jedynie jedna para rozegrała maksymalna ilość spotkań.

 - Przeżyłem wielkie rozczarowanie – mówi Jacek Kubowicz. – Liczyłem, że finaliści wyłonieni zostaną w sześciu lub siedmiu spotkaniach. Tymczasem gładkie 4:0. Gdyby ktoś spojrzał tylko na suchy rezultat serii, to uznałby, że zespoły dzieliła przynajmniej różnica klas, że emocji nie było za grosz. Tymczasem mecze były zacięte, ale rywalom sanoczan i Cracovii brakowało błysku. Największymi emocjami uraczyły nas zespoły z Sosnowca i Torunia. Tak powinien wyglądać play off.

Play Off ( miejsca 1-4)
Ciarko Sanok (1) – JKH GKS Jastrzębie (4) 4:0
Jastrzębie chyba zadowolone było z dostania się do czwórki. Fachowcy liczyli, że bez obciążenia psychicznego postawią się mistrzowi sezonu zasadniczego. W końcu Sanok musiał, a oni mogli. Niestety nie wszystkie elementy w jastrzębskim zespole współgrały. „Kosa” miał dobre momenty, ale nie zatrzymał rywala. Obcokrajowcy już nie błyszczeli tak jak w sezonie zasadniczym. Jeśli z czterech meczach zdobywa się pięć goli, to trudno myśleć o wygranej.

Gwiazda serii: MARCIN KOLUSZ ( 3 gole, 1 asysta) – „pokazał serce mistrza”, w jakiej fazie mistrzostw powinno się być w optymalnej formie. „Kolos” dwa razy trafił w bardzo ważnym drugim meczu, na lodowisku w Jastrzębiu. Jego bramki „odebrały” rywalowi atut własnego terenu. Po tym meczu było już z górki. Świetnie rozumie się z „Kazkiem” Zapała oraz Martinem Vozdecky’m. Groźne trio w lidze.

X Factor: DARIUSZ GRUSZKA (3 gole, 1 asysta) – miał różne okresy w sezonie. Jedni na niego psioczyli, inni wychwalali. Mówili, że z jego rajdów nie ma efektów, że gra pod siebie. Jednak w najważniejszym momencie zrobił to, co należało do napastnika. Wydatnie pomogli mu koledzy z formacji – Krystian Dziubiński i Tomek Malasiński. Nie należy zapominać, iż są to wychowankowie nowotarskiego klubu.

Zawiódł: KAMIL KOSOWSKI - wydawało się, że po występach w reprezentacji kraju, będzie to bardzo mocny punkt zespołu. W sezonie zasadniczym miał dobre występy, ale nie wytrzymał meczów o stawkę. Miał momenty świetne, ale fachowcy obarczają go za złe ustawienia przy straconych bramkach. Nie zatrzymał Sanoka. Nie tylko jego należy obarczać za porażki, niemniej bramkarz w play off powinien przynajmniej jeden mecz wygrać drużynie.

Mecz nr 1 ( 19.2.): Sanok – Jastrzębie 4:3
Mecz walki – powiedział Marek Ziętara. – W trzeciej tercji wydawało się, że zwycięstwo mamy w kieszeni. Nagle posypały się kary i zaczęła się nerwówka.

Mecz nr 2 (21.2): Jastrzębie – Sanok 1:2
Po dobrym występie w Sanoku, miejscowi kibice liczyli na zwycięstwo swoich pupili. Musieli obejść się smakiem, chociaż niewiele zabrakło do dogrywki. Gospodarze drugą bramkę stracili w 58 min. i 17 sek. To, ze gospodarze tak długo walczyli o korzystny rezultat, jest w lwiej części zasługą Kamila Kosowskiego, który wielokrotnie wychodził obronną ręką z opresji. W kompleksy zaś wprawił Martina Vozdecky’ego, który nie wykorzystał aż trzech sytuacji sam na sam. Bohaterem w sanockim zespole był Marcin Kolusz, który dwukrotnie zmusił ”Kosę” do kapitulacji.

Mecz nr 3 (22.2): Jastrzębie – Sanok 0:2
Trener gospodarzy przemeblował skład, ale na nic to się zdało. Jego podopieczni popełniali stare grzechy. Hokeiści JKH katastrofalnie grali w liczebnej przewadze, mając kłopoty z założeniem zamka, o strzałach nie wspominając. Gdy wydawało się, że po 40 minutach będzie bezbramkowy remis, Gruszka potężnym uderzeniem zaskoczył „Kosę”. W połowie trzeciej tercji goście zdobyli drugiego gola przy wydatnej pomoc ”Kosy” i nawet wycofanie bramkarza przez gospodarzy ( 93 sekundy przed syreną) nic już nie zmieniło.

Mecz nr 4 (25.2): Sanok – Jastrzębie 4:1
Sanoczanie zapewnili sobie udział w finale i pierwszy medal mistrzostw Polski w 54-letniej historii klubu. Podobnie jak w poprzednich konfrontacjach byli stroną dominującą na lodzie. Jastrzębianie nie mieli atutów, by przynajmniej raz uszczypnąć sanoczan.


Cracovia (2) – Unia Oświęcim (3) 4:0
Trener Rudolf Rohaček znowu zaskoczył. Przez tyle lat pracy w naszym kraju wypracował już sposób na dobre przygotowanie drużyny do play off. Taktyka i jej znakomita realizacja, to był klucz do ogrania Unii. Jego zespół z wielkim trudem dobił się do czwórki, przegrywając w końcówce sezonu zasadniczego nawet z „czerwoną latarnią” tabeli. Niektórzy fachowcy twierdzili, iż „Pasów” zabraknie w walce o medale. W meczu o pietruszkę uległ oświęcimianom, ale wydaje się, że była to zasłona dymna. Unia poczuła się pewniej, ale jeszcze jej sporo brakuje. Cracovia pokazała, że mimo osłabień, w najważniejszym momencie zawsze potrafi się zmobilizować, gładziutko ogrywając unitów. W Unii zawiedli stranieri, którzy na zawołanie punktowali w sezonie zasadniczym, ale play off zawsze weryfikuje umiejętności.

Gwiazda serii: LESZEK LASZKIEWICZ ( 2 gole, 5 asyst) – to już tradycja, że „Laszka” jest wybijającym się zawodnikiem. Siedem punktów w czterech meczach, to świetny rezultat. Czy trzeba nam „gwiazdek” z zagranicy, jak mamy swoją? Wartość „Laszki” nie podlega dyskusji. W kluczowych momentach jest w stanie poderwać zespół, zmienić obraz gry i rozstrzygnąć spotkanie na korzyść swojej drużyny. Spory udział mają koledzy z ataku - Damian Słaboń i Piotr Sarnik. Doświadczone trio, które w sumie ma już sporo lat, ale nie patrzy się w metrykę, skoro nadal dominują na polskich taflach.

X Factor: DAVID KOSTUCH ( 3 gole, 2 asysty) – facet przyjechał wprost z budowy, po 4-miesięcznym rozbracie z hokejem ( twierdzi, iż raz w tygodniu trenował z amatorami) i był jednym z najlepszych zawodników „Pasów”. Zawstydził nie tylko wysoko opłacanych stranieri z Unii. Gdyby pięć punktów zrobił w meczu z 7 lub 8 drużyną, to zapewne nikt nie dziwiłby się. Ale z trzecią drużyną ligi! To tylko świadczy o słabości naszej ligi. Oby nikt nie wyciągał pochopnych wniosków, że bez treningów osiąga się lepsze wyniki.

Antybohater: CHARLES FRANZEN – wydawało się, że nie jest to trener z łapanki, z podwórkowej ligi, ale z kraju, w którym hokej jest zdecydowanie na wyższym poziomie niż u nas. Powinien znać obowiązujące standardy. Tymczasem …. Jego postawa w boksie, ataki na ludzi funkcyjnych Cracovii, nie pojawianie się na konferencjach prasowych, nie podawanie ręki, zachowanie w boksie –odbiegało od światowych standardów. Tłumaczenie się, że w play off na zakończenie serii podaje ręki i rozmawia z dziennikarzami (chyba tylko w Rumunii), było w stylu paluszek i główka, bo przecież podobnie zachował się w Toruniu, a był to sezon zasadniczy. Po prostu nie potrafi przegrywać. Za zachowanie WGiD nałożył na niego karę 2,5 tysiąca złotych. Oprócz kary pieniężnej otrzymał naganę.

Mecz nr 1 (19.2): Cracovia – Unia 3:2
Dobre spotkanie. Nie zabrakło emocji. Cracovia przeważała, ale do ostatniej akcji nie mogła być pewna zwycięstwa. Nie popisał się trener Unii Charles Franzen. Po zakończeniu meczu nie podał ręki szkoleniowcowi Cracovii, a potem nie przyszedł na konferencję prasową. Szwed źle reaguje na porażki, bo w Toruniu postąpił podobnie.

Mecz nr 2 (21.2): Unia - Cracovia 2:5
Znowu puściły nerwy trenerowi Unii, który po meczu starł się z masażystą gości. Umieć przegrywać, to wielka sztuka. Jak widać szkoleniowiec ze Szwecji jej nie posiadł.

Mecz nr 3 (22.2): Unia – Cracovia 4:5
Słupki były sprzymierzeńcem Rafała Radziszewskiego, a kontry Davida Kostucha okazały się zabójcze. Krakowianie prowadzili 4:2 w 32 minucie, ale przewagę potrafili zniweczyć. Wtedy w głównej roli znowu wystąpić Kanadyjczyk (David Kostuch), który wykuwał formę na…budowie. Cudownie dograł krążek do Słabonia, któremu nie pozostało nic innego jak tylko skierować go do bramki.

- To było spotkanie z gatunku „musimy wygrać”. Nie udało się, bo zabrakło nam szczęścia, ale ono sprzyja lepszym – powiedział Waldemar Klisiak.

Mecz nr 4 (25.2): Cracovia – Unia 5:3
Początek meczu wskazywał, że konfrontacja może potrwać. Unici po 20 minutach prowadzili 2:0. Te ciosy podziałaby mobilizująco na „Pasy”. Zaciekłe ataki odwróciły losy spotkania. Z niepokojem oczekiwano, co stanie się po meczu, bo poprzednie kończyły się w nerwowej atmosferze. Tymczasem było „kochajmy się”, czyli miło i spokojnie.


Play Out
Zagłębie Sosnowiec (6) – Nesta Toruń (7) 4:3
Zespoły wystawiły swoich kibiców na wielką próbę nerwów. Po dwóch wygranych w Sosnowcu w grodzie Kopernika zapanował szał radości. „Perniki” jednak dały się schrupać. Zaprzepaściły ogromną szanse na uwolnienie się od meczu o wszystko. W obu zespołach najsłabszymi ogniwami byli bramkarze. Szkoleniowcy musieli rzucać monetą, kogo desygnować między słupki.

- Przeważyły indywidualności. Więcej ich mieli sosnowiczanie. W siódmym meczu z torunian uszło powietrze. Przeszli obok meczu. Z dobrej strony pokazał się Jiři Zdenek – mówi Jacek Kubowicz.

Gwiazda serii: JIŘI ZDENEK ( 3 gole, 10 asyst) – w ważnych meczach, o życie, wziął ciężar gry na swoje barki. 13 punktów w siedmiu meczach to świetna średnia potyczkach o stawkę. W siódmej potyczce otwarł wynik spotkania, a przy bramkach Dołęgi asystował.

X Factor: JAROSŁAW DOŁĘGA ( 5 goli, 5 asyst) – wychowanek toruńskiego hokeja okazał się katem swojej byłej drużyny. Dał sporo do myślenia działaczom, że lekką rączką pozbyli się go z drużyny. W decydującym meczu zdobył dwa gole, a przy jednym „maczał palce”.

- Siedem lat grałem w Toruniu – przypomina – ale w tej rywalizacji dałem z siebie sto procent. Sami sobie utrudniliśmy zadanie, przegrywając dwa mecze w Sosnowcu. Cieszę się, że z nożem na gardle, pokazaliśmy, że umiemy grać i być skuteczni.

Zawiódł: PAWEL KOSTROMITIN – sytuacja podobna do Igora Bobčka. Nie wiem gdzie mają oczy działacze, że kupują zawodników, którzy drużyny zbawić nie mogą. Siedzą na ławce, albo grają ogony. Szkoda tylko, że zabierają miejsce polskim 16-17-latkom, dla których takie mecze byłyby świetną lekcją – twierdzi Jacek Kubowicz.

Mecz nr 1 (19.2): Zagłębie – Nesta 5:0
Torunianie nie potrafili znaleźć sposobu na bramkarza Zagłębia. – Wybił napastnikom z głowy możliwość zdobycia bramki – komplementował Zbigniewa Szydłowskiego trener Mariusz Kieca.

Mecz nr 2 (21.2): Nesta – Zagłębie 4:1
Losy meczu rozstrzygnęły się w końcówce spotkania, kiedy to gospodarze dwukrotnie wykorzystali grę liczebną. W tym elemencie słabo grali przejezdni. Przez 6 minut Zagłębie atakowało pięciu na trzech i…nic.

Mecz nr 3 (22.2). Nesta – Zagłębie 2:4
Spryt sosnowiczan zdecydował o ich wygranej. Gospodarze walczyli ambitnie, ale hokejowo goście byli lepsi. Umieli rozegrać spokojnie krążek, a przede wszystkim nie trzęsły im się ręce w sytuacjach podbramkowych.

Mecz nr 4 (25.2). Zagłębie – Nesta 5:7
Sosnowiczanie prowadzili 3:0 w 9 minucie meczu i wydawało się, że rozjadą torunian. Chyba sami byli o tym przeświadczeni, bo z każdą minutą do głosu dochodzili przybysze z grodu Kopernika. Do tego nienajlepiej w bramce Zagłębia spisywali się bramkarze.

Mecz nr 5 (26.2). Zagłębie - Nesta 3:6
W sosnowieckim dwumeczu torunianie zdobyli 13 goli. Gospodarzom dała „popalić” para byłych zawodników Stoczniowca – Wojciech Jankowski i Tomasz Ziółkowski, którzy łącznie w obu sosnowieckich meczach zdobyli 6 goli (plus 5 podań). – Nie wiedziałem, żeby Toruń był lepszy, ale miał lepszego bramkarza – ocenił trener Zagłębia, Mariusz Kieca.

Mecz nr 6 (29.2). Nesta – Zagłębie 2:5
Torunianie nie wykorzystali ogromnej szansy, by po raz czwarty pokonać Zagłębie i zapewnić sobie ligowy byt. Porażka była tym boleśniejsza, że przez większość spotkania to gospodarze byli stroną dominującą, zaś rywale robili wrażenie zmęczonych i z minuty na minutę tracących siły. Mecz świetnie się ułożył dla gości, którzy już 6 minucie prowadzili 2:0, ale torunianie mozolnie odrabiali straty i dopadli rywala. Na początku trzeciej tercji posłali krążek do bramki, ale sędzia, po analizie wideo, nie uznał gola. Potem jeszcze grali w przewadze, ale jak się taki fragment gry wykorzystuje pokazali im za moment sosnowiczanie. Ten gol podciął skrzydła gospodarzom.

Mecz nr 7 (2.3): Zagłębie – Nesta 5:1
- Dawno nie było tak wyrównanych siedmiu meczów. Torunianie mieli swoją szansę, ale jej nie wykorzystali – powiedział Mariusz Kieca, trener Zagłębia.

- O wyniku zadecydowały przewagi. Gospodarze byli lepsi od nas. Zmarnowaliśmy swoją szansę w Toruniu – twierdzi Jaroslav Lechocky, szkoleniowiec Nesty.

Strach spętał nogi torunianom, którzy zagrali najsłabsze spotkanie w serii. Bohaterem sosnowiczan był Jarosław Dołega, który urodził się w Toruniu. Na Stadionie Zimowym padł rekord frekwencji tego sezonu, a hokeiści niesieni dopingiem, bez większych problemów pokonani przeciwnika. Decydujące ciosy zadali w drugiej odsłonie, po której prowadzili 3:0.


GKS Tychy (5) – Podhale Nowy Targ (8) 4:1
Przegrana 1:4 seria w play out z Tychami sprawiła, iż hokeiści Podhala po raz pierwszy w historii rozgrywek ligowych ( jako jedyny zespół gra od początku ich istnienia, czyli sezonu 1955/56) walczyć będzie o ligowy byt. Nie tylko, ale także o być albo nie być nowotarskiego hokeja.

- Przed serią z Tychami wiele sobie nie obiecywałem - twierdzi były hokeista Podhala, Jacek Kubowicz. – Nie oszukujmy się, oba zespoły dzieliła przepaść. Tyszanie mieli lepszych, doświadczonych zawodników, a ponadto organizacyjnie i finansowo zdecydowanie nas przewyższali. Tychom zabrakło dwóch punktów, by zagrać o medale, a nam nie udało się opuścić, co było naszym marzeniem, ostatniego miejsca. Różnica między drużynami w sezonie zasadniczym wyniosła 50 punktów. Rezultaty czterech pierwszych spotkań były mylące, bo rywal po odpadnięciu z czwórki nie miał motywacji. Odniosłem wrażenie, że grał na 65% , by wygrać jak najmniejszym nakładem sił. W czwartym meczu wykorzystaliśmy rozprężenie w tyskiej ekipie. Gdy przegrywali 1:4, to wtedy wkradła się nerwowość i nic im nie wychodziło. Wydawało im się, że Podhale, bez trzech podstawowych graczy, położy się na lodzie. Nazajutrz już potraktowali nas poważnie i zaaplikowali 11 goli. Jak powiedział kapitan, ten zimny prysznic powinien im dobrze zrobić, bo niektórzy zawodnicy zbyt wysoko już nosili głowy. Podhale miało zbyt mało atutów, by pokonać tyszan. Sama ambicja nie wystarczyła. Zawodnicy zostawili serce na lodzie, ale zabrakło umiejętności. W pięciu meczach zdobyło dziewięć goli, to stanowczo za mało. Z taką skutecznością meczów się nie wygrywa. Jeśli policzymy ilość przewag, jaką mieliśmy, to średnia bramek powinna być znacznie wyższa.

Gwiazda serii: GRZEGORZ PASIUT (7 goli, 4 asysty) – w każdym meczu trafiał do siatki. W pierwszym jego gol, zresztą jedyny w meczu, zdecydował o wygranej. W ostatniej konfrontacji ustrzelił hat tricka. Zdecydowanie poprawił skuteczność w stosunku do sezonu zasadniczego, w nim w 32 meczach 13 razy trafiał do siatki, teraz w pięciu – siedem. Wraca do formy bo bolesnej kontuzji.

X Factor: RAFAŁ DUTKA – długo go nie było na ligowej tafli. Leczył ciężką kontuzję. Świetny powrót. Dwa gole, które były okrasą czwartego pojedynku, dodajmy zwycięskiego, z pewnością go podbudują przed decydującymi meczami i występami w reprezentacji kraju.

Zawiódł: IGOR BOBČEK – nie wystąpił ani w jednym meczu. Po to się ściąga obcokrajowca, by nawet w takich meczach grzał ławę? Nad tym powinni się zastanowić działacze klubowi, kogo ściągają i za jakie pieniądze. To druga przygoda Igora z naszym hokejem. Grał już w Podhalu i nie błyszczał. Za czasów Andrzeja Słowakiewicza był najsłabszym defensorem w zespole i szybko go pogoniono.

Mecz nr 1 (19.2): Tychy – Podhale 1:0
Piłkarski wynik, to przede wszystkim efekt słabej skuteczności i ślizgawki gospodarzy. Nowotarżanie posiadali zbyt mało atutów, by pokonać Sobeckiego. Nieliczne strzały nie sprawiały mu kłopotu.

Mecz nr 2 (21.2): Podhale – Tychy 2:5
Sama ambicja to za mało na tyszan. – Nasz potencjał jest taki, jaki jest. GKS ma wartościowszych graczy i trudno, żeby dzieci się im przeciwstawiły – powiedział Jacek Szopiński.

Jego zespół mógł w pierwszej tercji rozstrzygnąć losy spotkania, gdy tyszanie stadami wędrowali na ławkę kar – trzy razy za wyrzucenie krążka poza lodowisko. 10- minutowa przewaga przyniosła tylko jedno trafienie. Goście wrócili do gry na wyraźne życzenie Podhala. Górale pomagali im w stwarzaniu okazji do zdobycia gola. Niefrasobliwymi wyprowadzeniami krążka z własnej tercji. Tak stracili wyrównującą bramkę, a także drugą, czwartą i piątą.

Mecz nr 3 (22.2): Podhale – Tychy 1:4
Trener Podhala dokonał roszad w formacjach w porównaniu z wtorkową potyczką. – Musiałem coś zmienić, chociaż wielkiego manewru nie miałem - odparł Jacek Szopiński. - Gra pierwszego ataku z Neupauerem lepiej wyglądała, szczególnie podczas gry w przewadze. Jak się dotrą to będzie wiodącą formacją. Juniorzy grają z sercem i młodzieńczą fantazją, na pewno nam pomogą w najgorszym przypadku zająć siódme miejsce.

Podhale znowu zagrało z wielkim sercem, ale jak dzień wcześniej zeszło z tafli pokonane. Zabrakło umiejętności. - Odniosłem wrażenie, że Tychy grały na 65%, chciały wygrać jak najmniejszym nakładem sił – powiedział były hokeista Podhala, Jacek Kubowicz.

Mecz nr 4 (25.2): Tychy – Podhale 2:4
– Od pierwszej minuty było widać, że gospodarze są niedysponowani – mówi Jacek Szopiński. – Zobaczyli, w jakim składzie przyjechaliśmy i zapewne pomyśleli, że samo się wygra. Tymczasem nie chcieliśmy ich w tym upewniać. Graliśmy o zwycięstwo. O naszym sukcesie zdecydowała żelazna taktyka. Były co prawda błędy, ale był to jeden z lepszych naszych występów w lidze.

Mecz nr 5 (26.2). Tychy – Podhale 11:2
Zwycięstwo Podhala w meczu nr 4 było jedynie odroczeniem egzekucji. Gospodarze sięgnęli po posiłki, do gry wrócił Šimiček i Jakeš, a trener Wojciech Matczak przemeblował skład. Tyszanie tym razem nie zlekceważyli rywala i od pierwszych sekund rzucili się na górali niczym wygłodniałe wilki. Efekty przyszły bardzo szybko, bo po 11 minutach prowadzili już 3:0 i jedyną zagadką pozostawały rozmiary ich zwycięstwa. Nie pomogła nawet zmiana bramkarza, bo górale nie potrafili już zatrzymać rozpędzonych gospodarzy, który seriami zdobywali gole.

Stefan Leśniowski
Współpraca Jacek Kubowicz

 

Komentarze







reklama