28.09.2020 | Czytano: 3793

O nim się mówi. Gabriel Marcinów

Gdy wybiera się na polowanie, to zawsze wraca z łupami i to tymi najcenniejszymi. Nic więc dziwnego, że mówi się o nim król polowania.

To najlepszy polski trialowiec od czasów Tadeusza Błażusiaka. Wyrównał jego rekord w ilości zdobytych tytułów mistrza kraju w trialu. Obaj mają na koncie po osiem mistrzowskich koron. Z tym, że Gabriel Marcinów  nie zamierza pójść w ślady Błażusiaka i porzucić trial.  
 
- Wydaje się, że mistrzowski tytuł przypadł Ci z łatwością.
 
 – Nic podobnego.   Z roku na rok jest coraz ciężej i  wcale nie chodzi o wiek, bo nie mam 48 lat, ale firma się rozwija. Coraz więcej pracy, a i rodzinie staram się poświęcać dużo czasu. Na treningi zostaje jakiś mały procencik. Trochę z kondycją słabo i z równowagą.  Żeby walczyć z młodymi, to trzeba się zmęczyć. Nie przychodzi to tak łatwo jak wtedy, gdy dużo trenowałem. Wówczas  po zawodach nie czułem się zmęczony, a obecnie czuję się jakbym na Giewont siedem razy wyszedł. W kręgosłupie to czuję. Wola walki nie pozwala mi łatwo rywalom oddawać pola.
 
- Jednak sukces nie spadł Ci z nieba. W sporcie nie ma drogi na skróty. Sukcesy zawdzięczasz nie tylko swojemu talentowi,  ale także ciężkim treningom, które kiedyś wykonałeś.
 
- Trzeba mieć dryg do jazdy, czucie motocykla. Wydaje mi się, że ciężka praca, którą kiedyś wykonałem w Hiszpanii z mistrzem świata,  teraz jeszcze owocuje. To były tysiące godzin wyjeżdżonych, setki litrów przepoconych i coś z tego zostało.
 
- Pracowałeś przez jakiś czas z mistrzem świata Adamem Ragą. Jak tam trafiłeś i jak dużo skorzystałeś z lekcji mistrza?
 
- Trzy zimy z nim pracowałem. Mój nieżyjący już majder  Oskar Osika znał się z Ragą. Spotkaliśmy się na treningu i od słowa do słowa dostaliśmy od niego zaproszenie.  Przeprowadziliśmy się do niego, mieszkaliśmy u niego w domu i tak to się zaczęło. Dużo przez przypadek, no  i Oskara. Wszystko co umiem to dzięki Radze.  Jak byłem 30 w Europie, to po dwóch latach treningów z Ragą wskoczyłem na 15 miejsce.
 
- Plan zapewne był inny skoro trenowałeś z najlepszym na świecie. Wypłynąć na międzynarodowe wody.
 
- Oczywiście, że był taki plan. Dlatego otoczony byłem psychologami, trenerami, ale trafiłem na  kryzys w naszym kraju. To był rok 2009- 2010 i wszystko było drogie. Sezon w Hiszpanii kosztował ok. 300 tysięcy. Dochody rodziców spadły i trzeba było zrezygnować z treningów w Hiszpanii, zrezygnować z wyjazdów na mistrzostwa świata. Zostaliśmy tylko przy czempionatach Polski, Czech i Chorwacji, żeby nie obciążać rodziców. Fajnie szło, ale  miałem 19 lat i musiałem pójść do pracy.
 
-  Tacie chyba wiele zawdzięczasz. Był sponsorem, menadżerem, majderem…
 
- Tadek Błażusiak dużo w tym czasie wiedział, ale do niego nie było dostępu. Był wtedy zagranicą. Wiedział gdzie jechać, a nie było wtedy internetu, by w nim wyszukać szkołę trialową.  Tata przeglądał gazety, myślał, kombinował gdzie pojechać, co zrobić. Załatwił miejscówki w Hiszpanii, psychologa sportowego, trenera od ogólnorozwojówki w Krakowie. Jeździł dużo z nami, pomagał. Był nie tylko sponsorem, ale i menadżerem w teamie, a potem jak zakończyłem jazdę w mistrzostwach świata, nie miałem zatrudnionego majdera, to on jeździł ze mną. Do zeszłego roku był moim „krasnoludkiem”. Miał operację na kręgosłup i w tym roku jeździłem z kolegą  Michałem Sikorą.  Też się spisał na medal. Po raz pierwszy w życiu majderował, rzuciłem go na głęboką wodę, a chłopak nie utopił się. Spisał się naprawdę świetnie. Nie jest łatwo jechać z takim zawodnikiem jak ja, bo dużo wymagam. Michał ma do tego dryg. Jak wrócę do pracy z tatą, to ma pewną robotę jako majder.
 
- Osiem tytułów mistrza Polski. Wyrównałeś rekord zawodnika, o którym jest bardzo głośno w świecie motocyklowym. Tadeusz Błażusiak porzucił jednak  trial dla SuperEnduro. Ty nie myślisz pójść w jego ślady?
 
- Kocham trial, a na inny cyrk mnie nie stać. To jest merga wydatek. Siedzę w trialu, lubię to robić i będę jeździł tak  długo w grupie mistrzowskiej  na ile zdrowie pozwoli. Nie zamierzam zmieniać dyscypliny. 
 
- Który z tych ośmiu tytułów smakował najbardziej?
 
- Wszystkie tytuły były apetyczne, ale z tego ósmego najbardziej się cieszę. To było moje marzenie. Nawet nie wiedziałem, że to wyrównany rekord Tadka. Zawsze mi się marzyła ósemka. To była magiczna cyfra. Z dziadkiem graliśmy w warcaby do ośmiu zwycięstw. Zastanawiałem się skąd dziadek kilkanaście lat temu wiedział, że osiem tytułów  będzie rekordem. Na ten sukces czekałem bardzo długo. Nie wierzyłem w to, że się uda. Potrzeba na to lat wytrwałości, a w życiu różne rzeczy się dzieją. Jak choćby narodziny syna, po którym  zmuszony byłem dwa lata temu odpuścić. Udało się, przeżyłem to wszystko.
 
- Rajd, o którym chciałbyś jak najszybciej zapomnieć?
 
-  Te zawody z kontuzjami w Nowym Targu. Jechałem z niedoleczonymi urazami. Zaś w Szklarskiej Porębie, kilka lata temu, jechałem ze  zwichniętym barkiem, żeby tylko  ukończyć rajd i zaliczyć tytuł. To są rajdy, które się jedzie, ale nie sprawiają przyjemności. Jedzie się z bólem, ale tylko po to, żeby punkty uzbierać. Nie lubię czegoś takiego. To jest wymuszona jazda i jedzie się na rajd ze świadomością, żeby tylko go ukończyć. Rajdy, o których nie chcę pamiętać i oby było ich jak najmniej. Fajne są zawody jak każdy przyjeżdża zdrowy, każdy  ma takie same warunki, jedziemy i robimy swoje.
 
-  Dużo miałeś kontuzji w swojej karierze?
 
- Miałem złamania, zwichnięcia i pęknięcia, ale tak się zdarzało, że między zawodami. Moje złamania odbyły się bez operacji. Na szczęście. Trial jest dosyć spokojny. Na zawodach jechałem tylko kilka razy z poważniejszymi chorobami. Może cztery rajdy by się uzbierały.
 
- W takim razie twój najlepszy występ?
 
- W Szklarskiej Porębie dwa lata temu, gdy przejechałem rajd na „jeden”.  Miałem dyspozycję fizyczną i psychiczną taką, że nieraz wracam myślami do tego wydarzenia.  Chciałbym kiedyś to powtórzyć. Nigdy nie jechało mi się tak dobrze i  tak dobrze czułem się na motocyklu. Byłem po prostu  w szoku. To był mój najlepszy rajd, do którego często wracam myślami. Chciałbym kiedyś to powtórzyć. Może mi się nie uda na jedną nogę przejechać, czy na zero, ale czuć się na motocyklu tak jak wtedy. Wszystko było perfekcyjne. Człowiek jest takim nieodgadnionym mechanizmem, że dużo czynników wpływa na wszytko co się robi. Czasem ktoś coś głupiego powie i człowiek przez pół rajdu myśli o tym. Wtedy było idealnie, jak na sali operacyjnej - cisza, spokój.
 
- „Wreszcie go nadgryzłem i apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak złapałem go za palec, to teraz trzeba spróbować złapać go za rękę” – takie słowa wypowiedziałeś w wywiadzie ze mną w październiku 2013 roku. Pamiętasz o kim  mówiłeś?
 
- Po zawodach w Kysaku, gdzie po raz pierwszy pokonałem Czecha Jirzego Svobodę. Nigdy nie mogłem go objechać, a w Polsce mówili, że to jest dla nas człowiek nie do objechania. Udało się i potem drugi raz go pokonałem w Ochotnicy. A mówiono, że Polacy nie mają szans z Czechami. Wszystko jest możliwe. W ubiegłym roku Hiszpan przyjechał do Nowego Targu i też mówiono, że z tą nacją nie mamy szans. A jednak z nim wygrałem, a w drugim dniu nie tylko ja go objechałem, ale także Michał Łukaszczyk. Okazuje się, że polski trial nie jest na tak złym poziomie jak niektórzy przedstawiają.
 
- No właśnie. To jaki jest ten krajowy trial. Robi postępy, stoi w miejscu czy może się cofa?
 
-  Wydaje mi się, że robi ogromne postępy.  Jak patrzę na młodych, którzy jadą pięknie, a  odcinki, które są obecnie, znacznie się różnią skalą trudności niż kiedyś.  Są dużo trudniejsze. Jeżdżę w grupie A  już 13 lat i mogę sekcje porównać. Na przestrzeni 10 lat nastąpiła gigantyczna zmiana nie tylko w grupie A, ale także B i C. W tej ostatniej kiedyś  się jechało po odcinkach, a teraz są przeskoki, przerzuty. Wszyscy zawodnicy idą do przodu i coraz więcej ich jest. W Szklarskiej Porębie była setka. Prowadzę sklep z motocyklami i akcesoriami trialowymi, i  sprzedajemy 20-30 motocykli rocznie, ciuchów masę. Nie zdawałem sobie sprawy, że  w Polsce jest tak dużo trialowców. Każdy z nich dąży do tego, żeby kiedyś wystartować. Nie jest to takie łatwe, nawet przejechać grupę amator. Przejechać,  to jest już coś.
 
- Zdobywasz tytuły dla Gliwic. Czy myślisz kiedyś o powrocie do macierzystego klubu? Czy jest to już rozdział zamknięty
 
- W Gliwicach zaproponowano mi takie warunki, że trzeba byłoby być głupcem, żeby z nich nie skorzystać. Poza tym prezes jest bardzo pozytywnym człowiekiem, dbającym o zawodników. Jazda dla niego w Gliwicach to jest przyjemność. Oczywiście nic nie ujmując Rafałowi Luberdzie, bo bardzo go szanuję, za to co zrobił i robi dla polskiego triala. Potoczyło się jak się potoczyło i teraz reprezentuję klub z Gliwic,  ale nie wiadomo co będzie za parę lat. Może z powrotem wyląduję w AMK Gorce. Życie zaskakuje. Szanuję ten klub, szanuję ludzi, nic nie mamy do siebie. Normalnie rozmawiamy, spotykamy się,  dyskutujemy, wymieniamy poglądy.  Nie ma między nami wojny.
 
Stefan Leśniowski
 
 
 

Komentarze







reklama