08.01.2020 | Czytano: 12439

Rekordowe osiągnięcie - 1000 spotkań w jednym klubie! (+zdjęcia)

Człowiek wielkich liczb – tak napisałem po meczu z Tychami, który dla Jarosława Różańskiego był tysięcznym występem w barwach Podhala.

Osiągnięcie naprawdę imponujące. A przecież to nie jedyna wielka liczba na koncie popularnego „Różaka”. W 2016 roku osiągnął granicę tysiąca spotkań w ekstraklasie. Wstąpił do ekskluzywnego klubu, w którym jest zaledwie czterech hokeistów! Na samym szczycie jest Jarek, mający na koncie 1173 rozegrane mecze ( z meczem niedzielnym z Cracovią). Do tego ponad 10 sezonów był kapitanem „Szarotek, pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo kraju i dwa razy Puchar Polski. 3-krotny król strzelców, zwycięzca Interligi, najlepszy napastnik Interligi. Wystąpił w jedensatu  turniejach mistrzostw świata, w reprezentacji Polski rozegrał 119 spotkań i strzelił 27 goli.

Niewielu utrzymuje się na najwyższym poziomie przez dziesięć i więcej lat. A już takich, co utrzymują się na takim poziomie po czterdziestce można policzyć na palcach jednej ręki. Ta długowieczność spowodowana jest samodyscypliną i rozwiniętą mentalnością. Każdy na swojej drodze napotyka przeszkody, ale jak nie masz właściwej mentalności, to możesz sobie z tym nie poradzić. „Różak” zawsze był pracowity. Przywódca na lodzie i poza nim. Znany z waleczności i te walory jakby weszły mu w krew. Gracz, który w swojej karierze wykorzystywany był na różnych pozycjach. Nie stał tylko w bramce. Jarek częściej atakuje, ale był okres kiedy występował w defensywnie. Nawet swego czasu selekcjoner reprezentacji kraju nie ukrywał, że tak uniwersalny zawodnik jest niezbędny jego drużynie. Bo też „Różak” był w niej za… dwóch!

Walczak. Na lodzie nie ma dla niego straconych krążków. Walczy o nie zawzięcie na całej długości i szerokości lodowej tafli, na środku tafli, pod bandą. Potrafi wyłuskać krążek rywalowi w sytuacji, o której wielu mogłoby tylko pomarzyć i zagrać go do partnera, a przy okazji dać się sfaulować, a zespół zyskuje liczebną przewagę. W każdym elemencie jego ogromne doświadczenie i cwaniactwo odgrywa znaczącą rolę.

- Tysiąc spotkań w jednym klubie, to musi robić wrażenie.

- Nie zastanawiałem się nad tym. Cieszę się, że udało mi się tego dokonać.

- Znajomi nie pytają, dlaczego wciąż grasz?

- Pytają. Przed obecnym sezonem nie myślałem, że będę jeszcze grał. Jednak sytuacja w klubie spowodowała zmianę decyzji. Po rozmowach z zarządem, trenerem i radą drużyny zgodziłem się pomóc kolegom wtedy, gdy zajdzie taka potrzeba.

- Wielu może sobie pomarzyć o takim debiucie w ekstraklasie jaki tym miałeś? Ostatni mecz finałowy mistrzostw Polski z Unią i od razu złoty medal.

- To był dziwny mecz. Młodych wysłano do Oświęcimia, by przegrać. Z takim samym zamiarem do meczu przystąpił przeciwnik. Doszło więc do parodii spotkania, bo nikt nie chciał wygrać. Podhale, bo chciało kolejny tytuł świętować u siebie, a Unia nie chciała narażać się na jeszcze jeden wyjazd do stolicy Podhala. Trener Ewald Grabowski oglądał potyczkę z kawiarni. Ja miałem satysfakcję, że dostrzeżono mnie.

- Do Ewalda Grabowskiego przylgnął przydomek „kat”. Słusznie?

- Takie określenie do niego pasowało, bo rządził twardą ręką. Typowy reprezentant rosyjskiej szkoły hokeja. Ciężkie treningi. Nie znosił obiboków. Zbudował „Małpi Gaj”, by w nim nas torturować, ale to nie była jedyna forma treningów. Wprowadził dużo nowych rzeczy do treningu i sposobu gry. Trzeba było wylać mnóstwo potu i zostawić zdrowia na treningach, żeby załapać się do drużyny. Wtedy były inne czasy, konkurencja z dołu mocno naciskała. Inaczej niż obecnie. Grabowski zmienił mentalność chłopaków, podejście do hokeja. Inna rzecz, że trafił na podatny grunt, na zawodników z mocnym charakterem, wiedzących, co chcą w sporcie osiągnąć. Był wymagający, wiedział, że trzeba nas trzymać twardą ręką. Stanowczy i konsekwentny w swoim działaniu. Efekty jego pracy przyszły szybko. Podhale było nie do zatrzymania w lidze. Ten sam model później przyjęła Unia, która zatrudniła szkoleniowca za wschodniej granicy i też pod jego wodzą święciła triumfy.

- Ewald nie dał sobą rządzić. Byli trenerzy, którym można było wyjść na głowę?

- Po erze Grabowskiego kierunek szkolenia się zmienił. Przyszła do nas słowacka szkoła i to był okres, w którym polski hokej bardzo dużo stracił. Być może przez mentalność Polaków, którzy wolą, żeby nad nimi stał trener z batem. Prowadził zajęcia, pilnował, by były wykonane, bo w przeciwnym razie praca nie będzie rzetelnie wykonana.

- Który z trenerów miał największy wpływ na twoją karierę?

- Najbardziej będę pamiętał Tadeusza Kalatę, który przeprowadził mnie przez najgorszy okres, od młodzika do juniora. Wtedy młodemu człowiekowi różne myśli przychodzą do głowy. Dlatego początki są najważniejsze. Nie mogę też zapomnieć o Józefie Stryczku, przy którym stawiałem pierwsze hokejowe kroki. Dużą rolę w moim sportowym życiu odegrał też Tadeusz Bulas. W seniorach każdemu szkoleniowcowi coś zawdzięczam.

- Kultowy tekst trenerów?

- Żałuję, że nie robiłem notatek, bo byłaby ciekawa lektura. W sporcie grają emocje i czasami wypowiedzi na gorąco są najzabawniejsze, ale też takie, które nie nadają się do publikowania.

– „Zawodnik wielofunkcyjny to prawdziwy skarb dla trenera” – tak mówił o tobie Andrzej Słowakiewicz.

- Zaczynałem od gry w ataku i na tej pozycji grałem do młodzika. W juniorach grupa stworzona była z dwóch roczników. Było w niej bogactwo napastników, m.in. Dariusz Łyszczarczyk, Patryk Pysz, a brakowało defensorów. Trener Tadeusz Kalata cofnął mnie do obrony i sprostałem zadaniu. Często później w drużynie „latałem dziury”, gdy ktoś wypadł w obronie. Najlepiej jednak czuję się z przodu.

- Grałeś też w piłkę nożną i unihokeja. W tej drugiej dyscyplinie wywalczyłeś nawet wicemistrzostwo Polski.

- Na początku mojej seniorskiej kariery nie było, jak teraz, przygotowań do sezonu. Maj był wolnym miesiącem i spotykaliśmy się dopiero w czerwcu, a często nawet w lipcu. Miałem sporo wolnego czasu, który spędzałem w Łopusznej. Namówiony przez działaczy Przełęczy występowałam w A-klasowej drużynie. Traktowałem to jako formę przygotowań do sezonu. Kiedy czasu było mniej, a przygotowania do sezonu ruszały wcześniej, musiałem zrezygnować z futbolu. Wracam do tego okresu z sentymentem. Niemniej jeśli mam możliwość zagrania w piłkę, to korzystam z okazji. Chyba nie umiem ludziom odmawiać, bo gdy Wiesław Pieprzak zaproponował mi grę w drużynie unihokeja, skorzystałem z zaproszenia. Zagrałem, po krótkim przygotowaniu, dwa mecze w turnieju finałowym mistrzostw Polski i mam na koncie wicemistrzowski tytuł.

- „Emigracja nauczyła mnie nowego podejścia do hokeja, do swoich obowiązków” – tak powiedziałeś Sportowemu Podhalu po powrocie z Zagłębia.

- Klub, jeśli sprowadza zawodnika, to musi być lepszym od swoich. Dla miejscowych trzeba być przykładem, nauczycielem. Nie ma prawa podwinąć się noga. Musisz być bezbłędny w tym, co robisz. Miałem sporo czasu na trening, na przygotowania i przemyślenie wielu spraw. W domu nie byłoby na to czasu, bo zawsze znajdą się inne zajęcia. Mogłem więc spojrzeć na moją dyscyplinę z innego punktu.

- Jak było z tymi transferami do Krynicy, Sosnowa i Oświęcimia?

- Miałem nie po drodze z trenerem Stanisławem Małkowem. Zostałem przez niego posądzony o rzeczy, które działy się w drużynie. Musiałem więc zmienić klimat. Wybrałem Krynicę. Krótko tam byłem, ale mile wspominam ten okres. O przyszłości „katehetów” zdecydowały wybory samorządowe. Gdyby pan Golba został burmistrzem, to hokej miałby się dobrze w tym mieście. Tak się nie stało i działacze zostawiali nam wolną rękę w wyborze klubu. Wróciłem do Nowego Targu, a zdecydowały o tym względy rodzinne. Potem w życiu pojawił się moment, by spróbować czegoś innego, zagrać w innym klubie niż Podhale. Pojawiła się propozycja z Sosnowica i z niej skorzystałem. Ciekawa przygoda, otworzyła mi inne spojrzenie na hokej. Nie ukrywam, że początki były trudne. Zbudowano drużynę na medal, z dobrymi zawodnikami, ale w pewnym momencie zaczęły się problemy organizacyjno – finansowe i cel nie został zrealizowany. Chociaż niewiele zabrakło do brązowego krążka. Kolejny transfer nastąpił po spadku Podhala do pierwszej ligi. W Nowym Targu była trudna sytuacja finansowa i nowy zarząd postawił sprawę jasno: „jeśli znajdziecie sobie klub, to możecie odejść”. Odszedłem do Oświęcimia. Pierwszy sezon w Unii wspominam bardzo fajnie. Grało mi się super. Znaleźliśmy wspólny język z trenerami i Jarkiem Rzeszutko, z którym grałem w ataku. Doszedł do nas Siergiej Chomko a później Damian Piotrowicz. Niestety kolejnego sezonu nie wspominam mile. Zmienił się trener, który sprowadził ośmiu swoich zawodników i na nich stawiał.

- Jak zmieniła się liga przez te ponad 25 lat?

- Przez tyle lat powinno się być widać wyraźny postęp, a tak nie jest. Kiedy wchodziłem do seniorów, to poziom był bardzo wysoki. Zawodnicy byli świetnie wyszkoleni technicznie. Im krążek nie przeszkadzał. Wiedzieli, kiedy przyspieszyć grę, kiedy zwolnić. Najlepszym wskaźnikiem poziomu jest reprezentacja. Wtedy drużyna narodowa biła się o grupę A. Walczyliśmy jak równy z równym ze Szwajcarią, Białorusią, Łotwą. Niestety koniec lat 90-tych został przespany. Cześć chłopaków, która powinna tworzyć trzon reprezentacji, moi koledzy z U20, musieli zawiesić łyżwy na kołku, by zarabiać na życie. Kilkunastu perspektywicznych zawodników zakończyło kariery. Powstał SMS, w którym początkowo uczyli się wszyscy najlepsi, pozą mną i Robertem Kwiatkowskim z reprezentacji. Był dobry materiał, żeby reprezentacja wróciła na właściwe tory. Ale zabrakło zapału, przebojowości działaczy, by znaleźć sponsora. Hokej to droga dyscyplina i bez sponsorów nie da się zrobić dobrych wyników, wykształcić reprezentantów kraju. Sponsoring powiązany jest z wynikami reprezentacji. Bez dobrej reprezentacji, która jest siłą napędową dyscypliny, trudno będzie o sponsora. Dlatego też większość klubów ma problemy. Trzeba inwestować w młodzież. Niestety mamy leniwe pokolenie, które nie kwapi się do ciężkich treningów. Woli wygodniejsze życie, a ma w czym wybierać. Tylko praca przynosi efekty.

- Twoje pokolenie było obarczone PRL-em, w którym – mówiąc oględnie – lekko nie było. Młodzi dzisiaj nie mają takiego obciążenia. Nie uważasz, że mają wszystko podane na tacy?

- Przeżyłem czasy PRL-u, kiedy nie mieliśmy tak wielu możliwości jak obecnie. Zachód był niedostępny, kojarzył się z czymś lepszym. Byliśmy ukierunkowani na Wschód. To na pewno wpłynęło na moje pokolenie. Oknem na świat był sport. Wtedy sporo dzieci i młodzieży garnęło się do sportu. Jak zaczynałem grać w hokeja, to w naszej grupie wiekowej do klasy sportowej było 74 chętnych na pierwszym teście. 2 - 3 zawodników dostawało się do pierwszej drużyny. Ogromna była konkurencja, ale dzięki temu nauczyłem się dyscypliny, pokonywania problemów, radzenia sobie w życiu. Taki system hartował człowieka. Sport jest szkołą charakteru, życiowej dyscypliny. Uczy radzenia sobie z porażkami, daje szerokie spojrzenie na świat, pozwala go lepiej poznać. Teraz młodzi dostają wszystko na tacy. Nie muszą rywalizować o miejsce w drużynie, dostają je na kredyt. W Podhalu dwa razy się zdarzyło, że zawodnicy hurtem weszli do pierwszego zespołu. Pierwszy raz, gdy Wieńczysław Kowalski wycofał się ze sponsorowania, a później gdy spadliśmy do pierwszej ligi. Proszę mi wierzyć, że jeśli zawodnik wywalczy sobie miejsce ciężką pracą, to będzie to miejsce szanował. Będzie też lepszy technicznie i przygotowany fizycznie. Nie wrzucam wszystkich zawodników do jednego worka, ale w większości tak jest, że na kredyt dostali miejsce w drużynie. Jeśli młody łatwo zarobi pieniądze, to lekką rączką je wyda. Gdy zapracuje na nie, to dwa razy obejrzy je nim wyda. Wiem jak teraz do wszystkiego podchodzą młodzi, bo sam mam dzieci. Deprawujemy dzieci. Chcemy im wynagrodzić, tym, czego moje pokolenie nie miało. Chyba taka jest natura rodzica.

- W szatni był okres, że coraz mniej starszych zawodników. Nie miałeś problemów z językiem młodzieży?

- Jakoś sobie radzę. Jak nie rozumiem jakiś skrótów, to tłumaczą mi na polski. Doświadczam też tego w domu i jeśli nie wiem, to podpytam, o co chodzi.

- Teraz w szatni i na tafli rządzi język angielski?

- Nie tylko angielski. Rozmawiamy również po polsku, czesku, słowacku, fińsku, szwedzki czasem tez po rosyjsku. Sam nie spodziewałem się tego, że doczekam czasów, że będzie tylu obcokrajowców w drużynie. Niestety obecnie sport to, w głównej mierze finanse a nasz klub nie należy do potentatów finansowych. Mamy drużynę na jaką stać klub. Wiem, że przed sezonem Marcin Jurzec i Tomek Dziurdzik rozmawiali z wszystkimi wychowankami na temat powrotu do Nowego Targu. Żeby się tak stało budżet klubu musiałby być dwukrotnie wyższy niż w zeszłym sezonie. Inna sprawa to brak młodzieży. Gdyby nie zaniedbania sprzed lat, to tak jak za dawnych czasów do drużyny seniorów można by było wprowadzić juniorów i nie trzeba by sprowadzać obcokrajowców.

- Czujesz się spełniony?

- Zabrakło mi udziału w igrzyskach olimpijskich. Podczas turnieju kwalifikacyjnego w Rydze byliśmy bardzo blisko. Nieznacznie przegraliśmy, grając jak równy z równym z Białorusią, Łotwą i Słowenią. Tego turnieju nie zapomnę do końca życia, bo bylem w najlepszej reprezentacji na przestrzeni mojej kariery. Byli w niej sami najlepsi zawodnicy. Niestety czegoś zabrakło, by być do końca spełnionym.

- Gdybym nie był hokeistą, to byłbym…

- Nie wiem. Może byłbym w służbach mundurowych, a może prawnikiem. Inaczej potoczyło się moje życie

- Co będziesz robił za metą?

- Udało mi się ukończyć studia ekonomiczne, by po zakończeniu kariery mieć zabezpieczenie. Mam plany, ale zweryfikuje je czas. Może zostanę przy hokeju? Można różne rzeczy robić w hokeju, ale trzeba temu zajęciu poświecić się w stu procentach. Nigdy nie myślałem, aby być trenerem, chociaż wielu widzi mnie w tej roli.

Stefan Leśniowski

 

Komentarze









reklama