24.08.2009 | Czytano: 2367

Sześć i pół tysiąca (+zdjecia)

Janusz Blańda, kolarz Górskich Orłów Nowy Targ w ciągi półtora miesiąca pokonał na rowerze sześć i pół tysiąca kilometrów. Ponad 250 godzin jazdy w 42 dni, z czego tylko kilka dni było przeznaczonych na wypoczynek. A wszystko to w zmiennych warunkach atmosferycznych - w zimnie, deszczu, pod wiatr i z wiatrem oraz spiekocie. Działo się to podczas dwóch pielgrzymek z Rzeszowa do Fatimy i Zakopanego na Hel.

Dla niego to nie pierwszyzna. Już drugi raz wziął udział w zagranicznej pielgrzymce. – Po raz pierwszy w 2002 r. do Rzymu – przypomina. – Cztery lata później planowałem wyprawę do Lourdes, ale z przyczyn zdrowotnych plan nie został zrealizowany. Moim największym marzeniem jest wyprawa do Ziemi Świętej.

By pokonać taki dystans trzeba być naprawdę mocnym. Świetnie przygotowanym i posiadać niezawodny sprzęt. – Zużyłem dwa rowery – przyznaje Janusz Blańda. – Do Fatimy jechałem profesjonalnym rowerem Look, który ważył 0,5 kg. Złapałem dwie gumy, przy czym raz rozwarstwiła się od ciepła. Trasę spod Giewontu na Hel pokonałem na rowerze Kelly’s.

Z Rzeszowa wyruszyło 70 pielgrzymów żegnanych przez Czesława Langa i Sylwestra Szmyda. Wspólnota zgromadziła ludzi z różnych stron Polski, będących w różnym wieku, reprezentujących różne zawody, w tym pięć kobiet. Jedna to uczestniczka wojny w Afganistanie. – Niesamowicie mocna kobieta. Tylko jeden dzień odpuściłakręci głową z podziwu nasz rozmówca. - Przeżyć i przygód było masę. Siedem pierwszych dni jechaliśmy w ulewie. Nie było na nas suchej nitki, a nie było gdzie ubrań wysuszyć. Gdyby lało jeszcze trzy dni, to pielgrzymka by się posypała. Każdy miał jakieś chwile słabości. Ja do grobowej deski nie zapomnę piątego dnia wyprawy. Trudno mi będzie w słowach opisać, to co się w moim wnętrzu działo. Był 10 kilometrowy podjazd. Na dole, w deszczu było ok. 20 stopni C, gdy wyjechaliśmy na szczyt termometr wskazywał 9 stopni. Trzęsłem się jak galareta. Nie wiedziałem czy to rower tak telepie, czy moje ręce nie mogą utrzymać kierownicy. Nie czułem hamulców. Tymczasem za moment był ostry, kilkukilometrowy zjazd. Dla bezpieczeństwa, jechaliśmy małymi grupkami. Mimo to nie obeszło się bez kraks. Jeden z pielgrzymów złamał obojczyk i żebra. Odwieziony został do szpitala. Ja miałem dwie sytuacje mrożące krew w żyłach, ale się cudem wybroniłem.

Trasa pielgrzymki wiodła przez Polskę, Słowację, Austrię, Włochy, Francję, Hiszpanię i Portugalię, a liczyła 4531 km. Z deszczu wjechali w spiekotę. Najwyższą temperaturę - 45 stopni C - odnotowano w Hiszpanii. – Skoki temperatur dawały się we znaki. Jechaliśmy jednak z pełnym zapleczem medycznym – informuje Janusz Blańda. – Do dyspozycji mięliśmy również dwóch mechaników, a także własną kuchnię. Chciałbym podziękować trenerowi Jackowi Jaworskiemu, który świetnie przygotował mnie do tak ogromnego wysiłku. Więcej, śledził każdy mój krok i SMS-ami udzielał wskazówek, a w momentach największego kryzysu mobilizował. Podobnie jak moja dziewczyna. Po krótkim odpoczynku, po powrocie z Fatimy, wyruszyłem na Hel. Połknięcie 1021 km było pestką w porównaniu z Fatimą. Pogoda też dopisała. Wśród 32 pielgrzymów były trzy kobiety – Anna Śmietana (Naprawa), Helena Łojas (Nowy Targ) i Teresa Skupień (Stołowe). Jeden z uczestników, Aleksander Sopiarz z Bańskiej Wyżnej, jechał bez ręki. Należy mu się wielki szacunek. Uczestniczyli też księża – proboszcz z Dębna Józef Milon, Tadeusz Skupień z Mszany Dolnej i Bogusław Cabała ze Słowacji.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama