11.06.2012 | Czytano: 1362

Kierować się zasadami

Z Jarosławem Różańskim, wieloletnim kapitanem hokejowej drużyny Podhala Nowy Targ, obecnie zawodnikiem oświęcimskiej Unii, rozmawia Stefan Leśniowski.

- Ile razy uszczypnąłeś się, gdy zadzwonił telefon z Oświęcimia?
- Nie szczypałem się, bo temat Unii narodził się już w grudniu. W trakcie poprzedniego sezonu, przed zamknięciem okienka transferowego. Działacze z Oświęcimia chcieli, żebym wzmocnił ich zespół. Wówczas miałem ważny kontakt i odesłałem ich do sterników Podhala. Nie mogłem rozwiązać umowy, bo wtedy nie było jeszcze dwumiesięcznych zaległości płatniczych. Ponadto prezes przekonał mnie do pozostania w Nowym Targu i obiecywał, iż zespół zostanie wzmocniony dodatkowym obcokrajowcem i będziemy się bić o piąte miejsce. Po sezonie wróciłem do rozmów z unitami. Po kilku rozmowach doszliśmy do porozumienia. Wcześniej porozumiałem się z nowym zarządem Podhala, który dał mi wolną rękę w poszukiwaniu klubu. Dał mi do zrozumienia, że w nadchodzącym sezonie drużyna Podhala będzie funkcjonować na innych zasadach. Miałem również propozycje z innych klubów, GKS-u Katowice, słyszałem też o Cracovii.

- Co przeważyło szalę na korzyść Unii?
- Oferty finansowo były porównywalne, ale z Oświęcimia mam bliżej do domu.

- Rok, bo na tyle podpisałeś umowę, to nie za krótko?
- Zawsze można przedłużyć. Zobaczymy, co się wydarzy w sezonie. Podtrzymuję, że chciałbym zagrać jeszcze w Podhalu, w macierzystym klubie zakończyć karierę. Wierzę, że przez rok sytuacja w Podhalu ulegnie zmianie, wszystkie klocki zostaną poukładane i będzie mi dane jeszcze zagrać w koszulce z szarotką.

- Polski hokej stacza się po równi pochyłej, Podhale na 80 –lecie sięgnęło dna, a Tobie nadal chce się grać. Skąd w Tobie tyle wytrwałości?
- Nie czuję się wypalonym sportowcem. Odpukać, zdrowie dopisuje. Jak byłem młody, to różne rzeczy chodziły mi po głowie, ale teraz zmieniły się priorytety. Mając ponad 30 lat nie miałem problemu z wyborem klubu, to o czymś świadczy. To plus zdrowego trybu życia, bo wtedy dyspozycja fizyczna nie zawodzi.

- Podobno nie lubisz przegrywać?
- Każdy sportowiec nie lubi przegrywać. Jestem góralem i każda porażka budzi we mnie złość.

- W takim razie jak przeżyłeś spadek Podhala?
- Poprzedni sezon nauczył mnie pokory. To pomaga w życiu. To co przeżyłem było dla mnie wielkim zaskoczeniem i kolejną lekcją życia w karierze sportowca. Nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że sezon zakończy się tak tragicznie. Kibice Podhala byli przez lata przyzwyczajeni do naszych sukcesów, ale przyszła nowa rzeczywistość i trzeba było się z nią zmierzyć.

- Kibice mówili, że Podhalu brakowało boiskowych skur… Podzielasz opinię?
- Starsi kibice zapewne pamiętają, że drużyny jadące do Nowego Targu zawsze obawiały się potyczki z nami. Nawet teraz, gdy rozmawiam z zawodnikami z Unii, potwierdzają, iż u nas zawsze im się trudno grało. Że zawsze górale zawieszali im wysoko poprzeczkę. Podziwiali nasz charakter, walkę do końca. Niestety gdzieś te walory, którymi się wszyscy zachwycali, uleciały. Mam nadzieję, że Marek Ziętara przywróci zespołowi góralski charakter, walkę do końca. W zeszłym sezonie zrobiliśmy wszystko, na co ten kolektyw było stać. Jeśli nawet każdy z nas, z ręką na sercu, przyzna, iż zrobił wszystko co w jego mocy, to musi głębiej zastanowić się, czy nie mógł dać z siebie jeszcze więcej. By wynik nie był tak wstydliwy. Sezon wcześniej, gdy zajęliśmy piąte miejsce, to była drużyna, która nie dawała siebie w kaszę dmuchać. Przypomnę choćby zawieruchę podczas meczu z Gdańskiem, po której odwróciliśmy losy rywalizacji w play off. Każdy wtedy zrobił swoje. W tym sezonie trudno było walczyć wręcz, jakbym to ujął, bo w kolejnych meczach nie byłoby kim grać. Mieliśmy szczupły skład i musieliśmy kontrolować swój temperament, chociaż i tak w przedostatnim meczu posypały się kary meczu.

- Dlaczego zbladła marka Podhala?
- Rzeczywiście zbladła, bo w ciągu dwóch lat z mistrzowskiego tronu spadliśmy do pierwszej ligi. Z młodej, perspektywicznej drużyny, która mogła przez wiele lat panować na krajowych taflach, zostały wspomnienia. W sporcie, jak wszędzie, ważne są pieniądze. Był sponsor Wiesław Wojas, który 10 lat utrzymywał drużynę, a która w każdym sezonie grała o jakieś trofeum - Puchar Polski, mistrzostwo Interligi czy kraju. Kiedy zauważył, iż na placu boju w nowotarskim klimacie został sam jak palec, podjął kroki o wycofaniu się z hokeja. Chętnych przejęcia klubu po nim nie było. Sezon po rozstaniu z nim był rewelacyjny w naszym wykonaniu. Piąte miejsce, to było aż za dużo jak na możliwości drużyny. Być może wynik uśpił działaczy, którzy podjęli kolejne kroki osłabienia drużyny. Do niektórych ludzi nie docierały sygnały, uwagi, że będzie ich trudno zastąpić. Liczyli zapewne, że jeszcze młodsi sobie poradzą. Niestety boleśnie się przekonali, że nie mieli racji. W lidze pozostało osiem drużyn, które wzmocniły się graczami dwóch klubów, które nie wystartowały w PLH. Tylko myśmy się osłabili.

- Był to sezon pod tytułem „wielkie pasmo obaw”?
- Bezwątpienia. O wszystko trzeba było walczyć. Najgorsze, że nie było pieniędzy, wypłat na czas. Zmusić kogoś do pracy, jeśli nie otrzymuje za nią wynagrodzenia jest bardzo trudno. Kolejnym gwoździem do trumny był niespodziewany wyjazd Kelly’ego Czuya. Bardzo to przeżyłem. Przez dwa dni nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Mam wielki żal do chłopaków, którzy o tym wiedzieli, a nie poinformowali mnie o jego zamiarach. Wiem, że wielu z nich o tym wiedziało. Zostałem grać w Nowym Targu głównie dla niego, bo prosił mnie o to. Gdybym wiedział o jego planach, to jestem przekonany, że byłbym w stanie go przekonać, by jeszcze miesiąc lub dwa pozostał z nami, pomógł nam w walce o utrzymanie. Po jego wyjeździe morale zespołu zdecydowanie spadło.

- Wielu hokeistów młodego pokolenia uważa, że są wyjątkowi, tylko dlatego, że wyszedł im jeden mecz, bo zdobyli w nim 2-3 gole?
- Każdy zawodnik inaczej przeżywa wzloty i upadki. Dla jednych dobry występ w meczu, to impuls do dalszej pracy, do podnoszenia swoich umiejętności. Inni zadawalają się tą jedną chwilą szczęścia. Nie sztuką jest zdobyć trzy gole w jednym meczu i być bohaterem przez dwa, trzy dni. Sztuką utrzymać ten poziom, w miarę stabilny na dłuższym dystansie. Sezon 2010/11 pokazał, iż wyjść ponad przeciętność jest bardzo łatwo. Większość chłopaków grała bardzo dobrze. Podnieśli sobie bardzo wysoko poprzeczkę. W minionym sezonie okazało się, że dla niektórych zawieszona była zbyt wysoko i nie dotknęli ją nawet palcami. Dlatego takie, a nie inne były wyniki. Dla beniaminka, jakim niewątpliwie był MMKS w sezonie 2010/11, jak i dla pierwszoroczniaków, najtrudniejszy jest zawsze drugi sezon. W nim trzeba potwierdzić klasę. W pierwszym nie wszyscy znają możliwości zawodników, dopiero w kolejnym wychodzi, jaka jest ich faktyczna wartość. Pierwszy sezon teoretycznie okazuje się trudny, ale jest łatwy. Następny już naprawdę jest potwornie trudny. Tak było w tym przypadku. Cześć chłopaków na pewno się starała, ale nie osiągnęła tego poziomu, jaki reprezentowali rok wcześniej. Nie sztuką wskoczyć na jakiś poziom, sztuką go utrzymać, albo jeszcze go podwyższyć. Tymczasem wielu nie potrafiło utrzymać normalnego poziomu. Mam nadzieję, że sporo ten sezon ich nauczył. Powinni wyciągnąć z niego wnioski, bo przecież karierę dopiero rozpoczęli. Nie raz tłumaczyłem im jak mają postępować, co zrobić, by utrzymać ligę. Tłumaczyłem, że życie jest brutalne. Część z nas znajdzie sobie miejsce w innych klubach, ale nie wszyscy. Pozostali będą musieli ganiać za krążkiem za frytki. Żaden z nich chyba nie dopuszczał myśli, że Podhale może spaść. Nie wyobrażał sobie tak czarnego scenariusza. Mówiło się, że mamy młodą drużynę. Ja nie zgodziłbym się z tym, bo trudno mówić o młodości, skoro ma się ponad 20 lat. Swego czasu młodsi decydowali o losach meczu. U nas próg „utalentowany” znacznie przesunął się w górę.

- Jaka jest recepta, by wybić się w polskiej lidze?
- Kiedyś, kiedy mi nie szło, byłem załamany i z pomocą pospieszył mi ksiądz Paweł Łukaszka. Udzielił mi kilku dobrych rad, wskazał drogę, którą mam podążać. Radził, bym trenował i modlił się. „To klucz do sukcesu” –powiedział. Posłuchałem go i w następnym sezonie zostałem najlepszym strzelcem. Tym zasadom jestem wierny do dzisiaj. Stosuję się do nich i prowadzę sportowy tryb życia. Dzięki temu, tak długo utrzymuję się na szczycie, prezentuję stabilny poziom. Do głowy przychodzą mi myśli o zakończeniu kariery. Wiecznie grać się nie da. Jednak dopóki hokej sprawia mi radość, to dopóty będę grał. Dużo dała mi gra u boku takich zawodników jak Piotr Podlipni, Tadeusz Puławski, Jacek Zamojski i szereg innych starszych, którzy mnie sportowo ukształtowali. To było podpatrywanie nie tylko hokeja, ale patrzenia na świat. Później tą wiedzą dzieliłem się z młodszymi kolegami. Jak w życiu, jedni z niej skorzystali, inni nie.

- Jest osoba, która cię fascynowała lub fascynuje?
- Gdy grałem na obronie i wchodziłem do hokeja, to wzorem dla mnie był Paul Coffey. Był na topie. Później podziwiałem Mario Lemieux. Gracz pełną gębą, który mimo ciężkiej choroby wrócił do hokeja i nadal wszystkich zadziwiał. Bitwę z nowotworem wygrał też Lance Armstrong, amerykański kolarz szosowy, olimpijczyk, mistrz świata, siedmiokrotny zwycięzca Tour de France. Ma charakter, po ciężkiej chorobie wrócił do ścigania i zwycięstw. Takich ludzi upartych, nie poddających się przeciwnościom losu, podziwiam.

- A kogo ty inspirujesz?
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Trzeba byłoby się spytać chłopaków z drużyny. Mam nadzieję, że z tymi, co grałem zastosują się do moich zasad. Będą nimi kierować się w życiu, a dobrze na tym wyjdą. Jestem przykładem, że przestrzeganie reguł może do czegoś dobrego doprowadzić.

- Który okres gry w Podhalu najlepiej wspominasz?
- Wiele było wspaniałych okresów. Każdy sezon pisał nową historię. Początki były fajne, gdy dostałem się do pierwszej drużyny. Trafiłem na świetny okres, erę Ewalda Grabowskiego. Co roku stawaliśmy na najwyższym stopniu podium. Piękne chwile, które dawały człowiekowi kopa. Widział sens pracy, bo przynosiła ona wymierne efekty. Wtedy sytuacja w kraju była zupełnie inna. Jestem w tych zawodników, którzy doświadczyli biedy i hokej był pomysłem na życie. Dzięki dobrej grze można było w pewien sposób ułożyć sobie życie. Były też lata chude. W swojej kolekcji mam Puchar Polski i Interligi. Niesamowitym i niezapomnianym przeżyciem było zdobycie mistrzostwa Polski po 10 – letniej przerwie.

- Dobrze sobie radziłeś z futbolówką. Dlaczego nie zostałeś piłkarzem?
- Bo nie było na Podhalu drużyny z perspektywami. To nie to, co teraz, gdzie kluby są satelitami uznanych firm piłkarskich. Można się łatwiej przebić. Masz talent, wypatrzą cię skautowie i kariera przed tobą. Oczywiście, jeśli będziesz chciał sobie pomóc, bo talent to nie wszystko. Ja ganiałem za futbolówką w okresie letnim, kiedy nie było treningów hokejowych. Cztery miesiące były wolne. Teraz w maju już rozpoczynają się przygotowania do sezonu hokejowego i kolidują z rozgrywkami piłkarskimi. Musiałem coś wybrać. Miło jednak wspominam okres, kiedy grałem w A-klasowej Przełęczy Łopuszna. Jeśli czas mi pozwala, to od czasu do czasu z przyjemnością pokopię piłkę w amatorskiej lidze.

- Nie uważasz, że hokeiści są pokrzywdzeni w porównaniu z innymi zespołowymi dyscyplinami?
- Zdecydowanie tak. Kiedy zaczynałem grać, to hokej był drugą dyscypliną zespołową w kraju. Teraz przegrywa nie tylko z futbolem, ale z koszykówką i siatkówka. To przez błędy sterników polskiego hokeja. W czasie transformacji popełniono ich mnóstwo, które dzisiaj odbijają się na popularności dyscypliny. Koszykówka i siatkówka przeżywają boom, dzięki wynikom reprezentacji. W siatkówce skupiono się na pracy z młodzieżą, budowania dyscypliny od fundamentów, a nie od dachu. Byliśmy wspaniałym rocznikiem „dwudziestolatków”. Awansowaliśmy do światowej elity. Grało w tej drużynie wielu utalentowanych hokeistów, jak Rafał Selega, Sebastian Pajerski, Mariusz Trzópek, Dariusz Zabawa, którzy musieli wyjechać z kraju za chlebem. Porzucili hokej. Nikt ich nie zatrzymywał, nie podał im ręki. Mogli zostać i ciągnąć seniorską reprezentację, polski hokej. Mieli alternatywę grać za darmo lub liczyć, że kiedyś odzyskają zarobione pieniądze. Wybrali pracę, bo z czegoś trzeba żyć. Mam nadzieję, że wreszcie zacznie się to zmieniać, bo hokej jest fajną dyscypliną, niezmiernie popularną w świecie. Niektóre mecze są wręcz ekscytujące. Wierzę, że hokej jeszcze wróci na właściwe sobie miejsce.

- Interesujesz się piłką, śledzisz mistrzostwa Europy. Czy Polska wyjdzie z grupy?
- O wyjściu z grupy zdecyduje mecz z Czechami. Na to wskazują wyniki i postawa drużyn w pierwszej kolejce. Rosjanie wydają się być poza zasięgiem. Pozytywnie zostałem zaskoczony grą naszej drużyny z Grecją w pierwszej połowie. Zdominowaliśmy rywala, ale nie potrafiliśmy go dobić. Śmiało mogliśmy tę fazę meczu zakończyć prowadzeniem 2:0 a nawet 3:0. Wszystko zmieniło się po czerwonej kartce dla Greka. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, ale grając z przewagą jednego zawodnika oddaliśmy inicjatywę rywalowi. Śmiem twierdzić, że gdyby zespoły grały w komplecie, to wygralibyśmy.

Rozmawiał Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama