01.05.2012 | Czytano: 1166

Frytki i pęczniejące portfele

- W niektórych klubach hokeiści mają ptasie mleczko i najlepiej, by nikt im go nie odebrał. Nikt tego układu nie zburzył, nic nie zmieniał. Jak najmniej pracować i najwięcej wyciągnąć forsy od prezesów, to podstawowy cel. A sportowy aspekt, daleko, daleko w tyle. Powinno chyba być odwrotnie. Za wyniki powiano się nagradzać - twierdzi Jacek Kubowicz, w rozmowie ze Stefanem Leśniowskim.

- Spodziewałeś się, że drużyna narodowa przegra z egzotyczną Koreą i nie awansuje do drugiej ligi światowego hokeja?
- Tego chyba nikt się nie spodziewał. Trener miał do dyspozycji wszystkich najlepszych i dodatkowo Borzęckiego. Warunki przygotowań były idealne, także finansowe. Cel mógł być tylko jeden, wygranie grupy. Powinniśmy go osiągnąć w cuglach, zwłaszcza, że turniej rozgrywany był u nas, a to spory handicap.

- Dlaczego okazaliśmy się tak słabi?
- Marazm w naszym hokeju nie pojawił się z dnia na dzień. Miał dość długi okres wegetacji. Kiedyś balansowaliśmy między grupą A i B, a teraz nie możemy sobie poradzić z drużynami, o których jeszcze nie tak dawno nikt nie słyszał. W światku hokejowym traktowane były z przymrużeniem oka. W następnym roku o awans na zaplecze elity będzie jeszcze trudniej. Impreza na obcym terenie, dodatkowo z Ukrainą. Z zespołami z dawnego ZSRR niezbyt dobrze nam się gra, szczególnie z Białorusią i Ukrainą. Jeśli ta ostatnia spadła, to co my mamy tam szukać? Trudno byłoby nam się tam odnaleźć. Nikt nie stoi w miejscu, to widać z roku na rok, a my… cofamy się. Pierwsze mecze pobudziły nasz apetyt, wygrywaliśmy na jednej nodze. Było lekko, łatwo i przyjemnie, aż do ostatniego meczu.

- Czy musieliśmy się obawiać Korei?
- W żadnym wypadku. Zrobiliśmy wielki raban o jedną nieuznaną bramkę. Trzeba było zdobyć pięć goli, jak w poprzednich spotkaniach. W nich nikt nie protestował, że gol nie został uznany, że nasz zawodnik niesłusznie powędrował na ławkę kar. Z Koreą prowadziliśmy 2:0, mieliśmy szanse na podwyższenie rezultatu, ale w połowie meczu poczuliśmy się zwycięzcami. Już słyszeliśmy jak nam hymn grają, zawodnicy już wyobrażali sobie jak z pucharu piją szampana. A tymczasem wyszły frytki, po dwóch błędach bramkarza.

- Co najbardziej działało ci na nerwy?
- Cholernie drażniło mnie to, że prowadząc 2:0 daliśmy sobie tak łatwo wydrzeć zwycięstwo. Tyle goli powinno wystarczyć do wygranej. Pokazują to mecze w innych ligach. W KHL w siódmym decydującym meczu padł wynik 1:0. Da się? Da! W turnieju mieliśmy wspaniałą średnią zdobytych bramek na mecz, bodajże sześć, a tymczasem egotycznemu rywalowi strzelamy tylko dwie. Nie potrafimy grać do końca, do momentu strzelenia gola w pełnej koncentracji. Wyszły na jaw nawyki z ligi, gdzie meczów o stawkę jest jak na lekarstwo, a które kształtują psychikę. Nie było gracza, który potrafiłby w trudnym momencie wziąć ciężar gry na swoje barki. Nawet jak miał wyśmienitą pozycję do strzału, to bał się zaryzykować, oddawał „gumę” partnerowi, który był w zdecydowanie gorszej pozycji strzeleckiej. Jak strzelaliśmy, to kilka metrów od celu. To świadczy tylko i wyłącznie o niskich umiejętnościach zawodników. Korea nas niczym nie zaskoczyła, to myśmy sami siebie zaskoczyli, chociaż goniła jakby miała siedmiu graczy na lodzie. Warunkami fizycznymi zdecydowanie Koreańczyków przewyższaliśmy. Byliśmy o głowę, a nawet dwie więksi i o 15 kg ciężsi, ale mentalnie oni byli mocniejsi.

- Kto zawiódł?
- Jeśli bramkarz się pomyli, to nie ma już za nim nikogo. Niestety Odrobny popełnił ewidentne dwa błędy, chociaż nie tylko on jest odpowiedzialny za niepowodzenie w krynickich mistrzostwach świata. Przecież napastnicy nie wykorzystywali sytuacji sam na sam, a to też jest błąd. Tylko tego się nie pamięta, bo w końcu jest jeszcze obrońca, który może naprawić błąd. Nie wiem, czy definitywnie zrezygnowano już z Radziszewskiego?

- Będąc trenerem tej drużyny, to po takim blamażu, jakbyś się zachował?
- Świetny przykład dał selekcjoner piłkarzy ręcznych, Bogdan Wenta. Sytuacja jest analogiczna. Tam brak awansu do igrzysk olimpijskich, tu do drugiej ligi. Honorowo byłoby odjeść, pożegnać się z drużyną. Ktoś za brak sukcesu musi ponieść odpowiedzialność. Czekać do wyborów PZHL? Na co licząc? Mamy dwóch kandydatów i któraś z nowych „mioteł”, będzie chciała zrobić porządek w reprezentacji, tym bardziej, iż nie odniosła sukcesu. Myślę, że nie obędzie się bez porządnego wietrzenia zarówno zawodniczego jak i sztabu szkoleniowego.

- Mówi się, że jaka liga, taka reprezentacja. Co jest nie tak z naszą ligą?
- Liga jest tak mocna, jakie są finanse i organizacja klubów. A jak jest z tymi rzeczami, to wszyscy wiemy doskonale. Kluby zadłużone, niedobór graczy wysokiej klasy. Spodobało mi się oświadczenie Jastrzębia. Czy nasi reprezentanci rzeczywiście powinni zarabiać tak dużo? Nie żałuję nikomu pieniędzy, niech zarabia po 25 tysięcy miesięcznie, ale trzeba pokazać na lodzie, że jest się wartym tej forsy. Reprezentanci naciskają prezesów, stawiają ich pod ścianą, bo nie mają konkurencji. Zaplecze juniorskie jest bardzo słabe. Gdzie Jastrzębie ma drużyny juniorskie? Nie dziwię się, że jak klasowy zawodnik krzyknie sobie sumę z sufitu, to prezes głęboko sięga do sejfu, bo ze swojego klubu nie ma kogo wciągnąć do seniorskiej drużyny. Prezesi prześcigają się w zdobywaniu zawodników, a tym pęcznieją portfele. Pracują zaś tyle, co kot napłakał, a potem wszyscy jesteśmy rozczarowani i zadajemy sobie rok w rok to samo pytanie: dlaczego? Czy mistrz Polski coś znaczy? Też kwestia do zastanowienia. Polskie kluby na międzynarodowej arenie nic nie znaczą. Gramy jedynie w Continental Cup, z drugo -, a nawet trzeciorzędnymi drużynami i nie potrafimy ich ograć. Nasze kluby nie uczestniczą w żadnych poważnych turniejach międzynarodowych. Gdzie można zdobywać doświadczenie? Gdzie się ogrywać? Tylko grając z najlepszymi podnosi się umiejętności. Potentaci nie chcą z nami grać, mają swoje turnieje, jeden lub dwa do roku. Nas tam nie chcą i długo chcieć nie będą. Bo czego mogą się od nas nauczyć?

- Czy całe zło polskiego hokeja nie rozpoczęło się wraz z zatrudnianiem szkoleniowców za południowej granicy? Szkoła rosyjska przynosiła lepsze rezultaty.
- To prawda. Z początkiem lat 90-tych byliśmy Eldoradem dla trenerów ze wschodu. Kto wtedy widział jakieś reformy w tamtym kraju? Dlatego dobrego szkoleniowca można było stamtąd wytargać za grosze. To samo tyczy się zawodników. Granice się otwarły, żelazna kurtyna poszła w górę i dzisiaj nie jesteśmy dla nich „rajem”. O wiele większe pieniądze dostaną na zachodzie. Nie jesteśmy w stanie konkurować z innymi krajami. Rosjanie szukają gdzie indziej chleba, gdzie jest go więcej i jest pewny. Praca z rosyjskimi szkoleniowcami była tytaniczna. Wiem, co mówię, bo miałem bezpośredni kontakt z ich twardą ręką. Mam porównanie, z tym, co teraz się dzieje.

- Aktualnie zatrudniani zawodnicy zagraniczni podnoszą poziom ligi?
- Posiłkujemy się zawodnikami tanimi, z nie najwyższej półki. Oni do ligi nic nie wnoszą. A zatrudnienie Rosjanina przez Sosnowiec, którego nawet nazwiska nie zapamiętałem i zapewne nikt nie pamięta, mija się kompletnie z celem. Wydaje się pieniądze, by tylko zatkać dziurę. To jest bezsens. Co wniósł siedząc na ławie? Naprawdę nie wiem. Dobrych Rosjan, takich jak Agulin, Roszczin, Agiejkin (mistrz świata), Warnawskij czy Semierak, długo w naszej lidze nie będzie. Oni podnosili poziom, od nich uczyli się młodzi Polacy hokejowego rzemiosła. Kiedyś dobrzy Rosjanie grali u nas za tysiąc dolarów, w tej chwili żądają 5 – 6 razy więcej. Wolą wyjechać do Holandii, Norwegii, Szwajcarii… Zostają też w Rosji, gdzie ligi są rozbudowane, bo Rosja ma pieniądze i daje je na sport. Nie mam nic przeciwko obcokrajowcom w polskiej lidze, ale każdy musi mieć coś lepszego do zaoferowania niż młody, polski hokeista.

- Nie uważasz, że w lidze gra wielu zawodników z przymusu?
- Grają, bo muszą i chowają się pod płaszczykiem całej drużyny. Spowodowane to jest brakiem konkurencji. Jak już wspominałem nasza liga juniorska jest kaleka, uboga. Zawodników w niej jak na lekarstwo, nie wspomnę o wybijających się jednostkach. Kiedyś byli zawodnicy, prawdziwi liderzy, przywódcy drużyny. Na nich opierała się siła zespołu klubowego i reprezentacyjnego. Oni potrafili w trudnych momentach rozstrzygać losy spotkania. Takich też sprowadzaliśmy stranieri. Jak już byli, to wiedli prym. Teraz wiodącymi zawodnikami powinni być kadrowicze, bo Słowacy i Czesi to drugi, a w wielu przypadkach trzeci garnitur. Kadrowicze jednak tracą na wartości, jeśli grają dopiero w trzeciej światowej lidze. Mocniejsza będzie liga wtedy, gdy mocniejsi będą zawodnicy, gdy mentalność zawodników się zmieni. Nawet wylęgarnią talentów z Nowego Targu, Gdańska czy Krynicy nie zbuduje się superligi. Jesteśmy minimalistami. W Krynicy przyszłość hokeja i samych zawodników była w ich rękach, nogach i głowie. Brak awansu, to konsekwencje finansowe. Zawodnicy mniej zarobią, upadł prestiż dyscypliny. Który ze sponsorów zechce łożyć pieniądze na drużynę narodową wlekąca się w ogonie światowego hokeja? Jastrzębie powiedziało jasno: ”jest trzecia liga, redukujemy kontrakty. Komu się nie podoba niech szuka lepszego chleba gdzie indziej”. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że z dobrym chlebem są tylko 2-3 kluby w Polsce. Kiedyś było ich pięć, ale z roku na rok ta liczba się zmniejsza. Zawodnicy sami zgotowali sobie taki los. Mogą oczywiście wyjechać zagranicę, ale chyba sami zdają sobie sprawę, że tam głównie patrzą przez pryzmat osiągnięć w reprezentacji. Zresztą ilu naszych graczy przebiło się dotychczas do jakiejś znaczącej ligi?

- Jaka jest recepta na uzdrowienie polskiego hokeja?
- Jakbyśmy ją znali, to zapewne gralibyśmy w elicie, a nie na dalekim jej zapleczu. Po krynickich mistrzostwach kadrę trzeba przewietrzyć, ale nie tak jak to zrobił MMKS w tym sezonie, lecz z głową. Nie twierdzę, żeby wyrzucić wszystkich starszych graczy, bo rutyna jest potrzebna. Nie jest też regułą, że jak będziemy ciężej trenować, to będą lepsze wyniki. Nie zawsze to się przekłada na lepszy rezultat. Mieliśmy tego dowód w Podhalu. Trener Jacek Szopiński wielokrotnie się chwalił, iż jego chłopcy pracują po 4-5 godzin dziennie. Jaki był tego efekt? Nie ilość, tylko jakość pracy decyduje o sukcesie. Także mentalność zawodników. Trzeba zlikwidować minimalizm. Jeśli zawodnicy sami nie będą chcieli się zmienić, to nawet najlepszy trener nie pomoże. Mamy przykład z Krynicy, gdzie w australijskim zespole roiło się do stolarzy, hydraulików i innych zawodów. Oni na co dzień pracują w swoim zawodzie, a po godzinach pracy trenują raz dziennie wieczorami i rozgrywają ligę. Spadli, ale pokazali się z dobrej strony. Kompromitującego wyniku nie uzyskali na drugim końcu świata. Mentalność ich jest zdecydowanie inna, bo miarą wartości wcale nie jest kasa, bo gdyby była w ich hokeju, to nie pracowaliby zawodowo. Nasi w niektórych klubach mają ptasie mleczko i najlepiej, by nikt im go nie odebrał. Nikt tego układu nie zburzył, nic nie zmieniał. Jak najmniej pracować i najwięcej wyciągnąć forsy od prezesów, to podstawowy cel, a sportowy aspekt, daleko, daleko w tyle. Powinno być chyba odwrotnie, za wyniki powiano się nagradzać.

- Nie mogę nie zapytać o twoją opinię o „walnym” Podhala?
- Wyszedłem w połowie zebrania, bo nie mogłem dłużej uczestniczyć w kabarecie. Wszyscy już powiesili psy na prowadzącym zebranie. Jeżeli organizatorzy nie znają statutu, nie wiedzą jak prowadzić zebranie, to powinni poradzić się prawnika. On powinien czuwać nad całością, interpretować przepisy, nadzorować nad sprawnym przebiegiem zebrania. To co się działo to szopka, i to wcale nie noworoczna. Zaskoczyło mnie nikłe zainteresowanie zawodników, bo to w końcu o ich losie decydowano. Trzech, czterech na sali, z dwudziestu paru w drużynie? Ciągle się użalali, mieli pretensje, ale jak trzeba było zainteresować się swoim losem, swoimi pieniędzmi, które mają do odzyskania z klubu, to zamilkli, schowali się w kącie. To też świadczy o ich charakterze, który objawia się na tafli takimi, a nie innymi rezultatami. Swój los złożyli w cudze ręce. Kapitan wszystkiego nie załatwi.

Rozmawiał Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama