12.04.2012 | Czytano: 1544

Honor ponad wszystko

- Mogłem mieć duże pieniądze, ale nie one są najważniejsze. Honor ponad wszystko, to moja dewiza. Mam duże pretensje do prezesa Sanoka, do jego dwuletnich działań, a szczególnie do tych po zakończeniu sezonu. To one spowodowały, że postawiłem honor ponad pieniądze – mówi szkoleniowiec nowotarskiego chowu Marek Ziętara, twórca sukcesów hokeistów z Sanoka, z którym rozmawia Stefan Leśniowski.

- Umiesz pływać, bo puszczony na głęboką wodę nie utonąłeś…
- Nie było to łatwe zadanie. Drużyna znajdowała się pod dużą presją zrobienia dobrego wyniku. Jakoś poradziłem sobie z sytuacją. Drużynę miałem doświadczoną i trzeba było tylko dotrzeć do jej wnętrza, znaleźć wspólny język.

- Wielu zazdrości ci osiągnięcia już w pierwszym roku samodzielnej pracy. Są tacy, którzy twierdzą, iż każdy zdobyłby mistrzostwo, gdyby miał, tak jak ty „Cosmos”.
- Będą mieli okazję to udowodnić. Zostawiam drużynę niemal niezmienioną. Każdy może przekonać się na własnej skórze, jak łatwo jest prowadzić zespół wielkich indywidualności. Krytykować i mówić każdy może dużo, ale nie mocną gębą wygrywa się mecze. Liczą się czyny i to, co potrafisz w stresowych sytuacjach. Klub ściąga zawodników, wydaje grube pieniądze na transfery, ale nie zawsze są trafne. Jeśli dysponujesz odpowiednią gotówką, to nie sztuka ściągnąć gwiazdy, ale sztuka z nich zbudować rozumiejący się kolektyw, który jakość udowodni na tafli i poza nią. Ważna jest przede wszystkim atmosfera w szatni, przekonanie wszystkich, że ciągniemy wózek w tym samym kierunku, dążymy do wspólnego celu, że gramy dla zespołu, a nie dla siebie. Dobraliśmy takich zawodników, którzy nam to zagwarantowali.

- Wytyczyłeś drogę młodym polskim trenerom. Od 2007 roku jesteś pierwszym Polakiem, który poprowadził zespół do mistrzostwa. Czy warto stawiać na swoich?
- Do odważnych świat należy. Jeśli będziesz ciągle pracował z młodzieżą, to nie poznasz smaku seniorskiego hokeja, całkiem innego, wymagającego innego podejścia i zaangażowania. Dopiero prowadząc seniorski zespół można przekonać się, co jest wart twój trenerski warsztat. Co ty jesteś wart, jako człowiek, pedagog, znawca ludzkich dusz. Każdy gracz jest inny i każdego trzeba mierzyć inną miarą. Na poziomie juniorskim wszelkie trenerskie wady można zatuszować, w seniorach się nie da, szczególnie, gdy masz do dyspozycji starszych zawodników, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Oni dużo widzieli, od razu wyczują twoje słabości, wahania. Po prostu trzeba wiedzieć jak to się robi. Każdy, który chce zaistnieć w dorosłym hokeju powinien takiego chleba zasmakować i ocenić czy się do niego nadaje.

- Nie unikniemy tematu trenera Milana Jančuški. Byłeś lojalnym jego współpracownikiem. Co się wydarzyło, że wasze drogi tak nagle się rozeszły?
- Nie spodziewaliśmy się, że do tego dojdzie, gdy podpisywaliśmy dwuletni kontrakt z Sanokiem. Jasno były sprecyzowane zadania. W ciągu tych lat mieliśmy zdobyć medal. W pierwszym roku do pewnego momentu szło wszystko w dobrym kierunku. Trzeba jednak przyznać, że nie trafiliśmy ze wszystkimi transferami. Należało zmienić skład. Tym razem trafiliśmy w „dziesiątkę”, jeśli chodzi o zatrudnienie obcokrajowców oraz Odrobnego i Kolusza. Początkowo jednak nie wszystkie trybiki wewnątrz zespołu należycie funkcjonowały.

- W jednym z pierwszych wywiadów po objęciu sterów drużyny powiedziałeś, iż musisz zmienić styl gry. Dałeś sygnał, że koncepcja lansowana przez twojego poprzednika nie pokrywa się z twoją. Jest niewłaściwa.
- Trudno podważać warsztat trenerski Milana, bo pracowałem z nim kilka lat i bardzo go szanuję. Będąc jednak jego asystentem obserwowałem zespół z boku. Wiedziałem, co należy zrobić, by drużyna zaczęła lepiej funkcjonować. Od wielu lat Milan był przywiązany do pewnego stylu gry i systemu treningowego. Mimo dyskusji na ten temat nie mogłem wiele zdziałać, zmienić. Gdy dostałem zespół w swoje ręce, zacząłem wprowadzać w życie własne pomysły.

- Co zmieniłeś w drużynie?
- Proces treningowy i styl gry. Przestawiłem zespół z defensywnego na ofensywny styl. Drużyna miała ogromny potencjał ofensywny i męczyła się w systemie proponowanym przez Milana. Chłopcy chcieli grać do przodu, atakować. To wyczuwało się w szatni podczas rozmów. To był najważniejszy ruch, jaki wykonałem. Momentalnie przyniosło to wymierny efekt. Dzisiaj mogę powiedzieć, że celująco zdał egzamin. Ponadto dokonałem roszad w poszczególnych formacjach. Typologicznie, pod względem psychologicznym i charakterów, dobrałem zawodników do poszczególnych piątek. Siadło idealnie i nie zmieniłem ustawień formacji do końca sezonu.

- Jak było z budowaniem autorytetu, rządzeniem? W końcu doświadczony zespół przejął młody szkoleniowiec, a o starszyźnie sanockiej od lat mówiło się, że jest w stanie zniszczyć każdego trenera.
- Pewnie tak, skoro udało się zniszczyć trenera takiego pokroju jak Jančuška. Z wielu ust słyszałem, że starszyzna nie tylko w Sanoku, ale także w Tychach i Oświęcimiu rządzi. Gdyby tak było, to trenerzy byliby zbędni. Ci, co dużo gadają zazwyczaj najmniej robią. Miałem dojrzałą drużynę. Byli w niej zawodnicy, który rozegrali 600 - 700 spotkań w czeskiej lidze. Musiałem nawiązać z nimi nić porozumienia. Nie mogłem rządzić autorytatywnie, być carem, którego tylko głos się liczy. Taki trop nie wypalił Milanowi. Nie mogłem go powielać, ale też nie pozwoliłem sobie wyjść na głowę. Musiałem znaleźć dystans, między tym, co można, a tym, co jest zakazane. W którym miejscu poluzować, a kiedy przycisnąć. Starałem się prowadzić indywidualne rozmowy z zawodnikami, przekonywać ich, że wszyscy ciągniemy wózek w jednym kierunku, że dążymy do tego samego celu. Najtrudniej było przekonać miejscowych, którzy tworzyli czwartą formację. 35-latkowie dotychczas stanowili trzon drużyny, zawsze grali, teraz w wielu momentach, kiedy wymagała tego sytuacja, musieli usiąść na ławie. To nie było proste, by dotrzeć do nich. Dogadanie się z nimi określam dzisiaj mistrzostwem świata.

- Może prezes chciał ci wejść na głowę i dlatego zrezygnowałeś z dalszej współpracy z nim?
- Różne krążą plotki na temat mojego odejścia z Sanoka. Wiele jest wyssanych z palca. Jak choćby ta, że zażądałem sobie wysokiej gaży, czy też o wchodzeniu prezesa mi na głowę. Wszyscy wokół mogą sobie wymyślać różnego rodzaju teorie. Zapewne robią to z zazdrości. Po zdobyciu mistrzostwa kraju i Pucharu Polski, w normalnej sytuacji nie ma mowy o zmianie trenera, tym bardziej w takim klubie, gdzie przez te wszystkie lata mogli tylko pomarzyć o takich sukcesach.

- „Wiem, że muszę zrealizować postawiony cel” – to twoje słowa. Puchar i mistrzostwo to było za mało dla prezesa?
- Cel zrealizowałem z nadmiarem. Było sporo zawodników z Nowego Targu i można ich zapytać, jaka panowała atmosfera w drużynie, jak wyglądały treningi i przygotowanie do meczu. Trzeba pytać ludzi, którzy pracowali ze mną.

- Zawodnicy wypowiadają się o tobie w samych superlatywach. Chyba był inny czynnik, który wpłynął na twoją decyzję?
- Decyzję o rezygnacji podjąłem dwa tygodnie po zakończeniu sezonu. Nie chciałbym w tym momencie o wszystkim mówić, bo to jest bardzo długa historia i przyjdzie czas na jej opowiedzenie. Ponadto z prezesem ustaliliśmy, że nie będziemy decyzji komentowali. Mogę powiedzieć tylko tyle, że mam duże pretensje do prezesa, do jego dwuletnich działań, a szczególnie do tych po zakończeniu sezonu. To one spowodowały, że postawiłem honor ponad pieniądze. Mogłem zarobić duże pieniądze, ale wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą jest honor.

- Jak motywowałeś zawodników?
- Były różne okresy. Ten najcięższy przypadł 5-6 meczów przed końcem sezonu zasadniczego. Mieliśmy w kieszeni pierwsze miejsce i zmotywować graczy do skutecznej gry, do maksymalnego wysiłku w każdym meczu, wymagało mistrzowskiej sztuki. Tym bardziej, iż zespół dopadła plaga chorób. Wtedy przed oczyma, jak film, pojawiły się wspomnienia z poprzedniego sezonu, kiedy właśnie choroby rozbiły zespół. Tym razem byliśmy kolektywem, nie zlepkiem indywidualności i w tym tkwiła nasza siła. Przed pierwszymi meczami play off wyczuwało się atmosferę podniecenia, ale przede wszystkim mobilizacji i wielkie pragnienie osiągnięcia sukcesu. W trakcie sezonu przeprowadziłem setki indywidualnych rozmów z zawodnikami. Nigdy nie wytykałem błędów czy to podczas meczu, czy w przerwie, czy też na treningu, przy całym zespole. To, co miałem zawodnikowi do powiedzenia, powiedziałem mu w cztery oczy. Przed każdym meczem były odprawy indywidualne lub z poszczególnymi piątkami, czy też osobno z obrońcami i napastnikami.

- Ulubiony system gry?
- Nie ma takiego. Trzeba go dopasować do potencjału ludzkiego, jaki ma się do dyspozycji. Trener musi być elastyczny. Moim chłopakom „siedział” system 2-1-2.

- Najważniejsza formacja w zespole?
- Każda formacja miała swoje zadania i wywiązała się z nich. Na jednej spoczywała odpowiedzialność zdobywania goli, a na innej dania zamiany, by mogli odpocząć liderzy. Na play off stworzyłem dwie formacje na przewagi i trzy czwórki na grę w osłabieniach. Na nich opierała się gra w tych fragmentach meczów.

- Stosunek do sędziów?
- Tylko raz wypowiedziałem się na temat pracy arbitra, bodajże po meczu z Jastrzębiem, że był czarny angielski humor w jego wykonaniu i dwa dni później zostałem wezwany na dywanik do stolicy. W polskim hokeju nie ma demokracji. Doszło do tego, że trener nie może powiedzieć krytycznego zdania na temat arbitrów. Proszę sobie z tego wyciągnąć wniosek, jaki mam stosunek do sędziów.

- Jak zachowujesz się w boksie w trakcie meczu?
- Trzeba spytać ludzi, którzy mnie obserwują. Każdy trener przeżywa mecz inaczej. Jeden potrafi wewnątrz stłamsić emocje, inny jest wybuchowy. Jak gra się o wielkie cele, to trudno uniknąć nerwów, ale nie powinno być wielkich krzyków i warczenia.

- Gdzie będziesz pracował w przyszłym sezonie?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji. Być może zostanę w kraju, bądź wyjadę zagranicę.

Rozmawiał Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama