07.04.2009 | Czytano: 1866

Cud w Lake Placid i…Sanoku (+zdjecia)

MMKS nie robi wielkiego szumu wokół siebie, ale za to robi świetną robotę. Nawet jak rzuca się mu kłody pod nogi, jak choćby brak lodu w okresie przygotowawczym. W tym roku ma już dwa tytuły na swoim koncie. Po mistrzowską koronę w lutym sięgnęli juniorzy młodsi, a w minioną niedzielę spłonął kapelusz kierownika drużyny żaków.

Podopieczni Roberta Szopińskiego przeszli przez sezon jak burza. Żaden rywal im nie sprostał. Zarówno w sezonie zasadniczym jak i w finale mistrzostw Polski nie doznali goryczy porażki. Wygrywali wszystko i to nieraz w dwucyfrowych rozmiarach. – Smak porażki poznaliśmy tylko w międzynarodowych turniejach w Pradze i na Słowacji – mówi twórca sukcesu. – Przez cały sezon, mimo iż gnębiły nas kontuzje, graliśmy dobrze. Nawet bez dwóch czy trzech podstawowych zawodników wygrywaliśmy w przekonywującym stylu. Jadąc na finał mistrzostw kraju wiedzieliśmy jakim potencjałem dysponujemy i jaki posiadają nasi rywale. W sezonie ograliśmy zarówno Sanok jak i Unię. Z Sanokiem, z którym tak mordowaliśmy się w półfinale mistrzostw Polski, wygraliśmy dwukrotnie, bez dwóch najlepszych graczy, w dwucyfrowych rozmiarach. Zapewne te wyniki wpłynęły negatywnie na postawę chłopaków w meczu półfinałowym. Zapewne byli przekonani, że również w tym spotkaniu ograją przeciwnika na jednej nodze. Jak zgubne jest to myślenie przekonali się nawet najlepsi na świecie. Drużyna ZSRR podczas igrzysk olimpijskich w 1976 roku rozgromiła nas, by dwa miesiące później przegrać z biało- czerwonymi w Katowicach na mistrzostwach świata. To też był efekt lekceważenia. Jadąc do Sanoka puściłem zawodnikom kasetę z cudem w Lake Placid, gdzie drużyna ZSRR przegrała olimpijski finał z USA. Po meczu z Sanokiem żartowaliśmy, że w sobotę cud nas dopadł.

Podhale po dramatycznym meczu pokonało gospodarzy imprezy. Cały czas goniło przeciwnika, a jeszcze 70 sekund przed końcem trzeciej tercji przegrywało 3:5. Ale stał się cud w końcówce meczu. W odstępie 15 sekund górale zdobyli dwa gole na wagę awansu do finału. Tam na nich czekała oświęcimska Unia.

- Finał był nerwowy – twierdzi Robert Szopiński. – Długo nie mogliśmy się wstrzelić, a sytuacji do zdobycia gola mieliśmy w multum. Dopiero w ostatniej tercji przełamaliśmy strzelecką niemoc. Przeciwnik popełnił błąd, gdyż przy stanie 1:1 zaczął grać na dwie piątki i nie wytrzymał kondycyjnie trudów meczu. Ja też końcówkę meczu zagrałem na dwie formacje.

W tali „Olsena” (taki pseudonim nosi trener) znajdował się joker. Był nim Patryk Wronka, filigranowy zawodnik, lider zespołu. Aż miło było patrzeć jak jeździ na łyżwach, dosłownie płynie po lodzie, jak uwalnia się od przeciwnika, jak potrafi go zablokować i wyjść na czystą pozycję. Z wielką łatwością wygrywa pojedynki sam na sam i ośmiesza bramkarzy. Potrafi golkipera rozciągnąć na lodzie niczym żabę i obok niego wpakować „gumę” do bramki. Ma kapitalny przegląd sytuacji, z czego korzystają partnerzy z ataku. Potrafi im dograć krążek „marzenie”, po którym kolegom nie pozostaje nic innego tylko dołożyć łopatkę kija, by czarny kauczukowy przedmiot zatrzepotał w siatce. Razem z Mateuszem Gackiem i Maciejem Kmiecikiem tworzyli niezwykle groźne trio. – Zdobyli najwięcej goli w sezonie, a sam Patryk ponad 50%. Ciągnął grę, był reżyserem gry zespołu – potwierdza trener.

To nie jedyne „perełki” w jego drużynie. Na wyróżnienie zasługuje Błażej Kapica, który w Sanoku wybrany został najlepszym bramkarzem turnieju. – Jego zmienik Michał Wójcik ma też spore możliwości, ale dopiero drugi sezon ma łyżwy na nogach – twierdzi Robert Szopinski.

Należy też zapamiętać nazwiska obrońców - Przemysław Dębowski i Damian Sulka oraz napastnika Przemysława Michalskiego.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama