19.09.2011 | Czytano: 1022

Showman na emeryturze

- Jak czuje się hokejowy emeryt?
- Nie narzekam, aczkolwiek tęskno mi do hokeja. W końcu 19 lat poświeciłem tej dyscyplinie. Mam teraz więcej czasu dla siebie, starając się aktywnie go spędzać. Nie potrafię bezczynnie siedzieć - opowiada Bartłomiej Gaj.

- Scenariusz, co robić poza hokejem, jest gotowy?
- Mam kilka pomysłów na życie, ale nie chce się chwalić, by nie zapeszyć.

- Co zdecydowało o rozstaniu?
- Podpisując kontrakt, zarząd oferował nam mniejsze pieniądze, ale podkreślił, że będą one wypłacane na czas. Zapewniał, że nie dojdzie do sytuacji z mistrzowskiego sezonu. Obietnic nie udało się zrealizować. MMKS dzięki temu, że mu zaufaliśmy, dostał licencję na grę w PLH. Mam 25 lat i nie mogą wiecznie czekać na zapłatę. Wobec mnie i Jarka Furcy są największe zaległości. MMKS zalega nam pieniądze od miesiąca lutego, gdzie kontrakt mieliśmy do kończa czerwca, dodatkowo niewypłaono nam jeszcze pieniędzy za letnie przygotowania z 2010 roku. Panowie z zarządu obiecywali, że zajmą się naszą sprawą. Nie zajęli i tylko pytali: a jak mieliście za Wojasa? Odpowiedziałem, że było źle, ale nigdy nie czekaliśmy dłużej niż trzy miesiące. Spotkałem się z odpowiedzią: „przecież jesteście przyzwyczajeni do tego, że nie dostajecie pieniędzy na czas”. Nie wiem jak człowiek, który odpowiada za drużynę, może mieć takie podejście do sprawy.

- Kontuzja oka wyeliminowała cię z letnich przygotowań. Ona nie przyspieszyła decyzji o sportowej emeryturze?
- To prawda, leczyłem zapalenie oka. Nie trenowałem, ale chciałem wrócić do treningów, nadrobić stracony czas, a potem rywalizować o miejsce w składzie. Rywalizacji się nie boję. Nigdy miejsca w składzie nie załatwiał mi tata. Nigdy też nie uważałem się za wielki hokejowy talent. To co osiągnąłem, to ciężką pracą. Teraz nie dano mi szansy. Nikt z zarządu się ze mną nie kontaktował. Na początku sierpnia z Furcą poszliśmy porozmawiać o zaległościach. Skończyło się kłótnią. Pytałem prezesa, skąd wie, że kończę z graniem? Nikogo o tym oficjalnie nie informowałem. Mnie również nie pytano. „Trener mówił, że masz chore oko i już nie będziesz grał” –odparł prezes. Trener znał sytuację, wiedział, że chcę wrócić. Wspomniałem też, że nikomu na siłę nie chcę wchodzić w tyłek, tym bardziej, że z resztą drużyny się kontaktowano. Prezes powiedział: „Skoro nie dzwoniliśmy po ciebie, to nie widzimy cię w składzie”. Tak skończyła się przygoda z MMKS.

- Nie miałeś żadnych propozycji z innych klubów?
- Były. Chciałem jednak zostać w Nowym Targu z najbliższymi. Tu jest moje miasto, moja drużyna, moje Podhale.

- Skończył się kawał przygody. Czy możesz powiedzieć: życzę wszystkim, którzy grają w hokej, by przeżyli tyle, co ja. A może: był to stracony czas.
- Hokej to nie tylko mecze, treningi, to dyscyplina, która kształtuje charakter, uczy punktualności. To też wiele wyrzeczeń i poświęcenia, wylanego potu na treningach. Dla małego chłopca to bardzo dobra szkoła. Poznałem wielu miłych i życzliwych ludzi, dużo ciekawych miejsc, no i najważniejsze, zdobyłem mistrzostwo Polski. Nie mogę zrozumieć, że moją hokejową przygodę zakończyli ludzie, którzy nigdy nie uprawiali profesjonalnie sportu.

- Marzec 2010, mistrzostwo Polski – to zapewne najmilsze chwile w twoim hokejowym życiu?
- Będzie mi brakowało atmosfery z szatni. Tworzyliśmy jedną rodzinę. Trzymaliśmy się dewizy - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Po finale z Cracovią zrozumiałem ile radości daliśmy ludziom. Nazwano mnie „showmanem”. To była moja radość przelana na wszystkich. Chciałem, żeby kibice byli z nami, bez gwizdów, wyzwisk. Tak bardzo ich wtedy potrzebowaliśmy, bo nikt na nas nie liczył. Przed drugim meczem w Krakowie wątpili w nas działacze. Zrobiliśmy im na złość (śmiech). Atmosfery i euforii po meczu nie da się opisać. Trzeba było to przeżyć. Zapaliliśmy cygaro, lały się szampany, piwo. Żałuję tylko jednej rzeczy, że wtedy nie wyszliśmy do kibiców, nie daliśmy im jeszcze większej radości. Świętowanie trwało kilka dni. W drużynie z 17 marca 2010 r, było 22 górali, którzy pokazali, że mają jaja i wielkie serca!

- Wtedy dość niespodziewanie zaufał ci trener Jančuška ?
- Zaryzykował, ale miał w tym cel. Obrońcę nominował na skrzydło. Nie ukrywam, że bardzo mnie to podbudowało, chciałem się odwdzięczyć. W jakimś stopniu chyba mi się udało.

- Z którymi trenerami najlepiej ci się współpracowało?
- Dużo zawdzięczam Janowi Kudasikowi. To on zaszczepił we mnie hokejowego bakcyla. Paweł Zych był wymagający, trzymał drużynę twardą ręką. Harowaliśmy na treningach, a w meczach zajeżdżaliśmy przeciwnika. Ryszard Kaczmarczyk, świetny pedagog, o dużej wiedzy. Miło było z nim współpracować. Milan Jančuška – dał mi zasmakować dorosłego hokeja. Tadeusz Puławski, mój idol, to człowiek otwarty, nie tylko trener, lecz przyjaciel. Często rozmawiał z nami, ma autorytet i szacunek wśród zawodników, czego niektórym trenerom brakuje.

Chciałbym podziękować kibicom, którzy darzyli mnie sympatią, wierzyli we mnie. Rodzicom, którzy byli moimi najwierniejszymi i najbardziej wymagającymi kibicami. Gdyby nie oni, hokej oglądałbym tylko z trybun. Dziękuję wszystkim.

Z Bartłomiejem Gajem rozmawiał Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama