13.09.2011 | Czytano: 1637

Wielki żar nie straszny dla górala

Tadeusz Puławski coraz bliżej korony polskich maratonów. Z pięciu potrzebnych maratonów ma już dwa ukończone, w Krakowie i w minioną niedzielę we Wrocławiu. Dla byłego hokeisty Podhala Nowy Targ, wielokrotnego reprezentanta kraju, za sportową metą, pasją stały się maratony i ekstremalne biegi.

Ostatnio pisaliśmy o jego świetnym występie (czwarte miejsce) w „Biegu Katorżnika”. W minioną niedzielę wcale nie było łatwiej na ulicach Wrocławia. Walczono nie tylko z dystansem 42 km i 195 m., ale i morderczym upałem.

- Temperatura w cieniu przekraczała ponad 30 stopni – mówi Tadeusz Puławski. - Żar potęgował asfalt, po którym biegliśmy. Służby medyczne miały pełne ręce roboty, bo bez przerwy ktoś mdlał, upadał. Niektórzy zawodnicy byli tak wycieńczeni, że linię mety przekraczali, dosłownie czołgając się. Taka heroiczna postawa wzbudzała ogromne brawa wśród kibiców. Maratonu nie ukończył ubiegłoroczny triumfator Sammy Kemeli Limo, który 200 metrów był na drugiej pozycji. Z każdym kolejnym metrem słabł i zaczął potykać się o własne nogi. Do mety próbował dojść na czworaka, ale padł z wycieńczenia. Konieczna była interwencja służb medycznych. Zawodnik z Nairobi na noszach został zniesiony do punktu medycznego, który opuścił dopiero po kilkudziesięciu minutach. Pogoda była największym przekleństwem. Kluczowy był 33 kilometr. Tutaj większość przechodziła kryzys. Karetki pogotowia bez przerwy interweniowały. Jak podano po zawodach 39 razy, a 10 biegaczy musiano przewieźć do szpitala. Organizatorzy zmuszeni zostali do wydłużenia limitu czasowego, by zawodnicy nie piłowali się z czasem, by nie wylądowali obok drogi w trawie z nogami do góry. Kryzys również mnie dopadł. Miałem dreszcze. Były to pierwsze odznaki odwodnienia. Organizm odmawiał, ale głowa się nie poddawała. Zwolniłem nieco, bo w końcu w moim przypadku nie czas był najważniejsze, ale ukończenie biegu. Na trasie były ustawione dodatkowe zapasy wody. Czapeczkę moczyłem w zimniej wodzie i kontynuowałem bieg. Dotarłem do mety po 4 godzinach i 26 minutach. Bardzo szczęśliwy, bo po przekroczeniu mety zawieszono mi medal na szyi. To drugi w mojej kolekcji, jeszcze trzy i korona będzie w moim posiadaniu. Czas zawsze jest ważny, ale nie aż tak, by go „łamać”. Na to przyjdzie czas w przyszłym roku, w ostatniej próbie w Dębnie. Za dwa tygodnie czeka mnie start w Warszawie, a za kolejne trzy tygodnie podejmę wyzwanie w poznańskim maratonie.

Na starcie 29. Hasco Lek Wrocław Maraton stanęło blisko trzy tysiące biegaczy, a ukończyło 2773. To rekord tej imprezy. Najlepiej w tych arcytrudnych warunkach czuł się Kenijczyk Vincent Kipchirchir, który był pierwszy. Ale tak naprawdę na mecie każdy miał prawo, żeby poczuć się jak zwycięzca.

Stefan Leśniowski

 

Komentarze







reklama