14.07.2011 | Czytano: 2632

Bóg odebrał, to co dał

Polski hokej zsunął się do trzeciej ligi. Za taki stan rzeczy odpowiadają sternicy hokeja. To dzięki ich fatalnym posunięciom za rok zagramy, po raz pierwszy w historii z Australią. A przecież nie są to odlegle czasy, kiedy biało –czerwoni występowali w elicie światowego hokeja i potrafili toczyć zacięte boje z Finlandią (aktualny mistrz świata) czy Szwecją. Ba, pokonaliśmy 6:4 jedną z największych światowych potęg, drużynę ZSRR.

To jedno z najbardziej niezwykłych spotkań w historii polskiego sportu odbyło się w Katowicach w 1976 roku podczas mistrzostw świata grupy A. To co wydarzyło się w „Spodku” 35 lat temu, określa się mianem cudu. Walenty Ziętara ( jeden z najlepszych polskich hokeistów, który mając 18 lat, został królem strzelców i najlepszym zawodnikiem mistrzostw Europy juniorów w Finlandii, przed takiej klasy zawodnikami radzieckimi jak Walery Charłamow czy Aleksander Malcew) brał udział w tym historycznym wydarzeniu. Jak po latach wspomina katowicką wiktorię.

- Nic nie zapowiadało, że będziemy sprawcami ogromnej sensacji – wspomina „Walek”. – Wydawało się, że nasze szanse są małe, bo dwa miesiące wcześniej przegraliśmy z ZSRR na igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku 1:16. Na igrzyska jechaliśmy pełni nadziei, nawet na brązowy medal. Przed startem ograliśmy ekipę RFN 4:1 na ich terenie, ale...zbyt wcześnie zjawiliśmy się w miejscu igrzysk i forma, z braku treningów, ulotniła się. Poczyniono kilka korekt w składzie na Katowice, zagrała piątka z ŁKS-u z Józefem Stefaniakiem, Ryszardem Nowińskim, Zdzisławem Włodarczykiem, Stanisławem Szewczykiem i Jerzym Potzem. Tylko ten ostatni był na igrzyskach. Na ogranie potęgi złożyły się trzy momenty. Pierwszy to maksymalna koncentracja, która wynikała z bojaźni przed kompromitacją. Baliśmy się, że wielotysięczna widownia w „Spodku” zacznie gwizdać, gdy po raz kolejny zleją nas hokeiści ze wschodu. Każdy z nas wykonywał skrupulatnie polecenia trenera Józefa Kurka. Realizacja założeń taktycznych, elastyczna obrona i kontry pozwoliły nam zniwelować różnice w wyszkoleniu technicznym rywala.

Po drugie, przeciwnik nas zlekceważył. Był przekonany, że ogra nas na jednej nodze. W bramce zabrakło Władysława Tretiaka, a zastąpił go Aleksander Sidelnikow. Co oddaliśmy strzał, to wszystko wchodziło. Mieczysław Jaskierski po moim podaniu z 8 metrów trafił w okienko i prowadziliśmy 1:0. Później Ryszard Nowiński i Wiesław Jobczyk wbił dwa gole. My niesilni na fali dopingu graliśmy jak natchnieni, a rywal z każdą minutą stawał się nerwowy. Takie asy jak Charłamow i Michajłow nie trafiali do pustej bramki. Takie sytuacje z zamkniętymi oczyma wykorzystywali. Pan Bóg czuwał nad nami.

Po trzecie świetnie byliśmy przygotowani do turnieju, co pokazały dwa zremisowane mecze z Finlandią, która przecież nie spadła z księżyca oraz przegrane boje jedną lub dwoma bramkami ze Szwecją i USA. NRD spokojnie pokonaliśmy i w ostatnim meczu, a dokładnie 21 sekund przed syreną z RFN, Bóg odebrał nam to co dał z ZSRR. Kto przypuszczał, że wystrzelona „kaczka” spod bandy wpadnie do bramki. W tym meczu, przy stanie 1:1, nie wykorzystaliśmy multum sytuacji. M.in. nie trafiłem do pustej bramki z 2 metrów. Uderzyłem krążek z pierwszego i mierzyłem pod poprzeczkę, bo logiczne było, że bramkarz zaabsorbowany Stefanem Chowańcem tylko wślizgiem może przemieścić się na drugi słupek i strzał lodem obroni parkanem. Tymczasem potknął się i trafiłem go w głowę. Gdybyśmy utrzymali remis zajęlibyśmy piąte miejsce. Nigdy wcześniej, ani później w światowej elicie nasze reprezentacja nie zdobyła tylu punktów ( osiem) co w Katowicach.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama