To jedno z najbardziej niezwykłych spotkań w historii polskiego sportu odbyło się w Katowicach w 1976 roku podczas mistrzostw świata grupy A. To co wydarzyło się w „Spodku” 35 lat temu, określa się mianem cudu. Walenty Ziętara ( jeden z najlepszych polskich hokeistów, który mając 18 lat, został królem strzelców i najlepszym zawodnikiem mistrzostw Europy juniorów w Finlandii, przed takiej klasy zawodnikami radzieckimi jak Walery Charłamow czy Aleksander Malcew) brał udział w tym historycznym wydarzeniu. Jak po latach wspomina katowicką wiktorię.
- Nic nie zapowiadało, że będziemy sprawcami ogromnej sensacji – wspomina „Walek”. – Wydawało się, że nasze szanse są małe, bo dwa miesiące wcześniej przegraliśmy z ZSRR na igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku 1:16. Na igrzyska jechaliśmy pełni nadziei, nawet na brązowy medal. Przed startem ograliśmy ekipę RFN 4:1 na ich terenie, ale...zbyt wcześnie zjawiliśmy się w miejscu igrzysk i forma, z braku treningów, ulotniła się. Poczyniono kilka korekt w składzie na Katowice, zagrała piątka z ŁKS-u z Józefem Stefaniakiem, Ryszardem Nowińskim, Zdzisławem Włodarczykiem, Stanisławem Szewczykiem i Jerzym Potzem. Tylko ten ostatni był na igrzyskach. Na ogranie potęgi złożyły się trzy momenty. Pierwszy to maksymalna koncentracja, która wynikała z bojaźni przed kompromitacją. Baliśmy się, że wielotysięczna widownia w „Spodku” zacznie gwizdać, gdy po raz kolejny zleją nas hokeiści ze wschodu. Każdy z nas wykonywał skrupulatnie polecenia trenera Józefa Kurka. Realizacja założeń taktycznych, elastyczna obrona i kontry pozwoliły nam zniwelować różnice w wyszkoleniu technicznym rywala.
Po drugie, przeciwnik nas zlekceważył. Był przekonany, że ogra nas na jednej nodze. W bramce zabrakło Władysława Tretiaka, a zastąpił go Aleksander Sidelnikow. Co oddaliśmy strzał, to wszystko wchodziło. Mieczysław Jaskierski po moim podaniu z 8 metrów trafił w okienko i prowadziliśmy 1:0. Później Ryszard Nowiński i Wiesław Jobczyk wbił dwa gole. My niesilni na fali dopingu graliśmy jak natchnieni, a rywal z każdą minutą stawał się nerwowy. Takie asy jak Charłamow i Michajłow nie trafiali do pustej bramki. Takie sytuacje z zamkniętymi oczyma wykorzystywali. Pan Bóg czuwał nad nami.
Po trzecie świetnie byliśmy przygotowani do turnieju, co pokazały dwa zremisowane mecze z Finlandią, która przecież nie spadła z księżyca oraz przegrane boje jedną lub dwoma bramkami ze Szwecją i USA. NRD spokojnie pokonaliśmy i w ostatnim meczu, a dokładnie 21 sekund przed syreną z RFN, Bóg odebrał nam to co dał z ZSRR. Kto przypuszczał, że wystrzelona „kaczka” spod bandy wpadnie do bramki. W tym meczu, przy stanie 1:1, nie wykorzystaliśmy multum sytuacji. M.in. nie trafiłem do pustej bramki z 2 metrów. Uderzyłem krążek z pierwszego i mierzyłem pod poprzeczkę, bo logiczne było, że bramkarz zaabsorbowany Stefanem Chowańcem tylko wślizgiem może przemieścić się na drugi słupek i strzał lodem obroni parkanem. Tymczasem potknął się i trafiłem go w głowę. Gdybyśmy utrzymali remis zajęlibyśmy piąte miejsce. Nigdy wcześniej, ani później w światowej elicie nasze reprezentacja nie zdobyła tylu punktów ( osiem) co w Katowicach.
Stefan Leśniowski