07.11.2023 | Czytano: 7495

Zawstydził gwiazdy i…został gwiazdą igrzysk

- Ciarki mnie przeszły, gdy dowiedziałem się, że stanę w bramce przeciwko wielkiej Kandzie – mówi pierwszy i ostatni Polak, który znalazł się w drużynie All Stars igrzysk olimpijskich.



- To  był mój wspaniały dzień. Miałem niesamowite szczęście, że mogłem w takim meczu wystąpić, na inaugurację igrzysk olimpijskich i przed 24-tysięcznej wspaniałej publiczności – dodaje Gabriel Samolej.
 
W 1988 r. zimowe igrzyska odbywały się w Calgary. Polscy hokeiści zmagania zaczęli od potyczki z Kanadą - gospodarzem i faworytem turnieju. Ekipa spod znaku „Klonowego liścia” była w natarciu przez cały mecz, zarzucała „Gabrysia”  mnóstwem strzałów z bliska i daleka,  ale gola strzeliła tylko jednego. Dlatego, że  w hali Saddledome cudów dokonywał Gabriel Samolej. Amerykański dziennik US Today napisał potem, że polskiej bramki strzegł „Archanioł Gabriel”. W klasyfikacji komputerowej zajął trzecią lokatę wśród bramkarzy. Znalazł się również w drużynie All Stars.
 
Dla wychowanka nowotarskiego hokeja był to szczególny występ, bo nie ukrywa, że Kanadzie zawsze kibicował i kibicuje. Mógł więc  spełnić dziecięce marzenia, nie tylko  podziwiając grę reprezentacji z kolebki hokeja z wysokości trybun, ale stanąć oko w oko z najlepszymi napastnikami w świecie. No i zawstydził gwiazdy.  Gospodarze liczyli na wysoką wygraną, a zdobyta w 5 minucie przez Habscheida bramka tylko ich  w tym  upewniła. Tymczasem mijały minuty, a wynik na tablicy świetlnej  nie zmieniał się. Kanadyjczycy wychodzili wprost ze skóry, żeby pokonać polskiego bramkarza, ale ten wszystkie krążki wyłapywał lub odbijał. Hokeiści „Klonowego liścia” łapali się za głowę, bo nie mogli pojąć jak czarny kauczukowy przedmiot zamiast do siatki wpadał do „raka”  wychowanka Podhala lub był odbijany potężną odbijaczką, bądź zatrzymywał się na jego parkanach.  Frustrowało ich to, że nie potrafili go pokonać mając nawet  przed sobą część odsłoniętej bramki. „Gabryś” rozbił szpagat i czerwone światełko nie zapalało się za bramką.
 
- Ciarki mnie  przeszły, gdy w dniu meczu dowiedziałem się, że stanę w bramce przeciwko wielkiej Kandzie – wspomina po latach. -  Z drugiej strony ucieszyłem się, bo zagrać w meczu przeciwko Kanadzie, którą uważam za najlepszą na świecie i dążę sympatią.   Muszę przyznać, że szansę gry w inauguracyjnym występie otrzymałem, tylko dlatego, że Franciszek Kukla został kontuzjowany podczas turnieju na Alasce. W przeciwnym razie, jestem przekonany, że on stanąłby między słupkami.
 
Calgary z przesiadką na Alasce
 
 W drodze do Calgary biało –czerwoni na dziesięć dni zatrzymali  się na Alasce, gdzie rozgrali turniej, grając  m.in. z Czechosłowacją, która…. -  Potem obarczyła nas za niepowodzenie w olimpijskim turnieju. Nasi południowi sąsiedzi uznali, że graliśmy ostro i ich porozbijaliśmy – opowiada Gabriel Samolej. -  Ich media „płakały”, że Polacy zamknęli im drogę do medalu. W tym czasie często potykaliśmy się z możnymi świata hokejowego i nie baliśmy się konfrontacji z nimi.
 
Na Alaskę trenerzy Leszek Lejczyk i Jerzy Mruk zabrali ze sobą trzech golkiperów.  Pojechał  Franciszek Kukla, Andrzej Hanisz i Gabriel Samolej.  Podczas sparingu z zespołem z AHL Kukla dostał w kolano i uraz wyeliminował go z igrzysk. Zabronił tylko  w ostatnim meczu z Austrią, lecz po trzech puszczonych bramkach Samolej  ponownie stanąłem między słupkami i nie przepuścił już krążka do siatki.
 
- Nie ukrywam, że spotkanie z Kanadą było dla mnie wielkim przeżyciem – wyjawia nasz bohater. -   Koncentracja przed meczem była niesamowita. Gdy wyjechaliśmy na rozgrzewkę 24 tysiące  gardeł owacyjnie przywitały obie drużyny.  Nie zabrakło  Polonusów.  Miejscowi fani  spodziewali  się wysokiej wygranej swojej drużyny. Myśmy byli bardzo dobrze przygotowani do  turnieju. Nikt jednak  nie spodziewał się, że powalczymy z Kanadą. Zaczęliśmy mocno skoncentrowani. Skupiliśmy się na obronie i kontratakach. Ważne były pierwsze minuty. Kanadyjczycy rzucili się na nas i w 5 minucie Habscheid mnie pokonał. Nota bene zrewanżowałem się mu podczas turnieju finałowego o Puchar Europy. Wygraliśmy 2:1 z mistrzem Szwajcarii w barwach, w których występował. Wydawało się, że Kanadyjczycy, pójdą za ciosem i odeślą nas z dwucyfrowym bagażem bramek.  Tymczasem  wszystko mi wychodziło. Miałem w karierze kilka takich spotkań, ale to było szczególne. Wszystko broniłem i z każdą minutą, z każdą udaną interwencję stawałem się coraz bardziej pewniejszy. Kanadyjczycy nacierali z dużą siłą na nas, ale myśmy też mieli sytuacje.  Strzał  Krystiana Sikorskiego odbił się od poprzeczki i zatańczył na linii bramkowej bramki strzeżonej przez Andy Mooga. Serca na chwilę nam się  zatrzymały. Uwierzyliśmy, że można doprowadzić do remisu (nie było wtedy dogrywek – przyp. aut). W ostatniej minucie wybroniłem setkę. Radość po spotkaniu była niesamowita, chociaż brzmi to dziwnie, ale mieliśmy niedosyt. Byliśmy blisko zdobycia punktu. Pamiętam radość Polonii. Wielka radość zapanowała w wiosce olimpijskiej. Wszyscy nam gratulowali, ja byłem najszczęśliwszym człowiekiem. Czułem się podczas igrzysk nie do końca wykorzystany, bo złapałem świetną formę i mogłem bronić we wszystkich  spotkaniach.  Trener Leszek Lejczyk  miał inną koncepcję.
 
118 strzałów i mnóstwo siniaków 
 
Bramkarze nie mieli tak wypasionego sprzętu jak obecnie. Każde uderzenie krążkiem bolało, ale krążki w światło bramki wcale nie leciały wolnej niż obecnie. – Kanadyjczycy na moją bramkę, jak wykazały statystyki, oddali 118 strzałów. Najgorsze były rykoszety i strzały zza obrońców. Wtedy na reakcję nie było dużo czasu, powiem, że w ogóle go nie było. Po meczu byłem cały posiniaczony. Podczas zgięcia parkan nie ochraniał kolana i jak  krążek w to miejsce trafił, z taką siłą i szybkością, to musiał zostawić ślad w postaci  sinika.  Jak się jest trafiony  kilkanaście, czy kilkadziesiąt razy  w to samo miejsce, to już później nie boli. Z biegiem lat można było się przyzwyczaić do obrywania krążkiem. Najgorzej jak ten trafił w głowę.  Technologia wykonanej wówczas  maski ochronnej na twarz, sprawiała, że cała głowa bolała. Miałem nawet odruch wymiotny.  Cały sprzęt był taki, jaki był. Moje palce były powybijane, a nawet złamane. Szyja też nie była zabezpieczona.
 
Bramkarz w tamtych czasach dźwigał na sobie ciężki sprzęt. Jeszcze więcej ważył namoknięty potem. – Suchy sprzęt ważył 25 kg. Gdy nasiąknął potem, to nawet o 3-5 kg więcej. Jak grało się na otwartych lodowiskach podczas deszczu, z kałużami wody na tafli, to miało się na sobie dodatkowo ponad 30 kg. Jednak po takich meczach jak z Kanadą, gdy było się w euforii, ważył mniej, a i ból był mniejszy. Po takim meczu nie mogłem zasnąć. Ogromne emocje we mnie buzowały. Męczyłem się potwornie, przewracałem się z boku na bok. Dopiero po dwóch dniach dotarło do mnie co się wydarzyło.
 
Barszczyk z krokietem
 
W swoim drugim meczu biało-czerwoni walczyli ze Szwedami, a bohater pojedynku z Kanadą… siedział na ławce rezerwowych. Selekcjoner Leszek Lejczyk zdecydował, że Gabriel Samolej i Andrzej Hanisz będą bronili na zmianę. Przeciwko ówczesnym mistrzom świata grał zatem ten drugi. Bronił zresztą bardzo dobrze. Mecz zakończył się remisem 1:1.
W kolejnym starciu  Polska pokonała Francję, a Samolej znów grał jak z nut.  – Wygraliśmy  6:2, a pokonał mnie gracz, który miał polskie korzenie,  Franck Pajonkowski. Krzysztof Niedziółka, który grał we Francji, twierdził, iż był to najlepszy francuski napastnik.
 Gdy Polacy  szykowali się do kolejnego meczu ze Szwajcarią, który mógł przybliżyć biało-czerwonych do awansu do rundy finałowej,  kilka godzin przed rozpoczęciem meczu do trenera została wezwana rada drużyny – Henryk Gruth i Jerzy Potz.  Dowiedzieli się,  że  Jarosław Morawiecki został przyłapany na dopingu. Przyłapany pokrętnie tłumaczył się, że wypił barszczyk i zjadł krokieta będąc z wizytą u Polonusów. Sugerował, że w tym posiłku ktoś dorzucił mu niedozwolone środki.  Niesmak pozostał.  Przez jego wpadkę Polacy stracili gole i punkty zdobyte w meczu z Francją. Stracili też niepowtarzalną szansę na wielki sukces. To był szok dla całej ekipy. Po takich wieściach w meczu ze Szwajcarami z Polaków uszło powietrze. 
– To była najlepsza drużyna jaką kiedykolwiek wysłaliśmy na igrzyska. Gdyby nie wspomniana historia, weszlibyśmy do czołowej czwórki. Przepis był bezwzględny, wygraliśmy z Francją, a straciliśmy punkty walkowerem. Na tej imprezie u Polonusów byliśmy wszyscy, wszyscy piliśmy barszcz, jedliśmy krokieciki, a jakoś u nas nic nie wykryto. Jarek jakiś czas potem znowu został przyłapany na dopingu, więc trudno uwierzyć w przypadek. Pięknie rozpoczęty sen, zakończył się brzydko    – twierdzi Gabriel Samolej, najlepszy bramkarz turnieju według prestiżowego niemieckiego magazynu „Eishockey”.  „Gabryś” został wybrany do All Stars turnieju przez ten magazyn. W trakcie turnieju zaczęli się nim interesować menedżerowie z najlepszej ligi świata. Był o krok od NHL. Byli to przedstawiciele Calgary Flames, Boston Bruins i Edmonton Oilers, czyli absolutnie czołowych drużyn w tamtym czasie. 
- W Polsce mieliśmy system komunistyczny. Do Calgary przyjechał z nami tajniak z piątego departamentu. Śledził nasz każdy krok. Miał dopilnować, aby nikt z olimpijczyków nie został w Kanadzie na stałe. Każda rozmowa z obcym był kontrolowana, chociaż można było go oszukać – wyjawia nasz bohater.  

Straszliwa zbrodnia w centrum Europy

Dla Samoleja był to drugi występ na igrzyskach olimpijskich. Po raz pierwszy wystąpił w Sarajewie. – Ludzie byli tam przyjaźni i byłem w wielkim szoku, gdy kilka lat później wybuchła wojna domowa. W centrum Europy, w cywilizowanym wydawałoby się kraju doszło do straszliwej zbrodni. Obiekty sportowe zamieniły się w cmentarzyska. Na stadionie gdzie była ceremonia otwarcia igrzysk chowano pomordowanych. Po raz trzeci uczestniczyłem w święcie sportowców w Albertville. Nawet do głowy mi wtedy nie przyszło, że będą to ostatnie igrzyska dla naszych hokeistów. Obawiam się czy moi młodsi koledzy będę mogli kiedykolwiek wystąpić w takim meczu, podczas takiej imprezy.

Polityczna decyzja

Samolej w 1987 roku wywalczył tytuł mistrza Polski z Podhalem. Trenerem wówczas był Walenty Ziętara, który nawet nosił się z podaniem do dymisji po nieudanym początku sezonu. Wtedy do zespołu wrócił Mieczysław Jaskierski i odmienił oblicze drużyny. „Gabryś” w następnym sezonie reprezentował już bytomską Polonię, z którą wywalczy trzy mistrzowskie korony.  – Decyzja o opuszczeniu Nowego Targu była trudna, ale konieczna. Rodzina miała problemy mieszkaniowe. Zamierzałem zostać członkiem spółdzielni mieszkaniowej, ale  szefem spółdzielni był dygnitarz partyjny, który twardo zapowiedział: „kaktus mi na dłoni wyrośnie, jak zostaniecie członkiem spółdzielni”. Tata działał w Solidarności. Decyzja była polityczna.

Postój w szczerym polu

W 1992 roku Samolej przeniósł się do oświęcimskiej Unii. Z drużyną awansował do finału Pucharu Europy. - Zanim weszliśmy do finału, zagrałem mecz życia w europejskich pucharach z Sokołem Kijów (3:2).  W pamięci utkwiła mi podróż do Duesseldorfu na finał Pucharu Europy. Ta wyprawa to był jakiś koszmar. Wyruszyliśmy w drogę po szybko spożytej Wigilii. Pod Legnicą zepsuł się Jelcz, którym podróżowaliśmy. Był wtedy siarczysty mróz, a do najbliższych domostw było ponad 2 km. Nie było wtedy telefonów komórkowych, by zawiadomić mechaników. Mechanicy przyjechali dopiero na drugi dzień. Noc spędziliśmy pod kocami w autokarze. Na turniej dotarliśmy tuż przed pojedynkiem z Malmoe. Z mistrzem Szwecji przegraliśmy jedną bramką.  Osiągnęliśmy najlepszy wynik w historii występów Polskich drużyn w Pucharze Europy.  Po przygodzie z Unią, wróciłem do macierzystego klubu i w 1997 roku zdobyłem mistrzostwo kraju.
 
Wojsko zabrało mu dwa czempionaty
 
Samolej reprezentacyjnej bramki strzegł  w pięciu turniejach o mistrzostwo świata. – Przez wojsko uciekły mi dwa światowe czempionaty. Nie grałem w Legii jak moi poprzednicy, bo sekcję hokeja w tym wojskowym klubie zlikwidowano. Służbę pełniłem w nowotarskiej jednostce, równocześnie grając w Podhalu. Niestety przez dwa lata nie mogłem występować w mistrzostwach świata, gdyż był zakaz  wyjazdów zagranicznych podczas służby. Najmilej wspominam, czempionat grupy B rozegrany w Lublanie (1991 r). W komputerowej klasyfikacji bramkarzy zająłem  wtedy pierwsze miejsce. Występy w koszulce z orłem na piersi zawsze były dla mnie bardzo ważne. Przez kadrę przewinęło się wielu hokeistów, w tym takich, którzy potrafili rozbawić pozostałych.
 
Salto Stopczyka
 
„Gabryś” opowiedział nam dwie zabawne historyjki z pobytu na kadrze. - Graliśmy z Włochami w Łodzi. W kadrze był Janek Stopczyk, gracz ŁKS-u, który  pochodził z okolic tego włókniarskiego miasta. Na meczu pojawiła się niemal cała miejscowość, znajomi i rodzina, by kibicować Jankowi.  Przynieśli transparenty na jego cześć i wspierali go dopingiem. Jasiu był tak podekscytowany,  że wychodząc na lód zapomniał ściągnąć z łyżew ochraniacze. Patrzymy, a Jasiu wywinął trzy razy orła na lodzie.  W szatni był potwornie zły, a my  mieliśmy z niego niezły ubaw. Oj była szydera.  Przypomina mi się jeszcze jedno zdarzenie związane z Jankiem, z meczu z Czechosłowacją.  Siedział na ławie i w środku meczu trener wpuścił go na lód. Straciliśmy gola. Selekcjoner w przerwie był wściekły, a Stopczyk tłumaczył, że był nierozgrzany. Na to Lejczyk: „ połóż się na kaloryferze i tam się rozgrzej”.
 
Uczeń wielu hokejowych szkół
 
- Przeszedłem różne szkoły trenerskie. Czesław Borowicz zauważył, że jestem pracowitym, chcę coś osiągnąć i zaufał mi powołując do reprezentacji. Był świetnym strategiem, podobnie jak bracia Emil i Tadeusz Nikodemiczowie, którzy byli świetnymi taktykami. Pracowałem też pod skrzydłami Walentego Ziętary, który dawał niesamowity wycisk, ale dzięki temu mistrzowski tytuł po ośmiu latach powrócił do Nowego Targu. W Unii przerobiłem czeską szkołę hokeja. Miałem też kontakt z kontrowersyjnymi szkoleniowcami ze wschodu. Ewald Grabowski jako człowiek nie był lubiany, ale był świetnym fachowcem. Dawał popalić na treningach. Nawet w dniu meczu mieliśmy ostry trening. Z Aleksandrem Sidorenko byłem w konflikcie, gdy sprowadził Szabanowa. Rozstałem się wtedy z Unią i wróciłem do Podhala, z świętując  kolejny mój mistrzowski tytuł.
 
Czy można było się na hokeju dorobić?
 
 - Dzisiaj  hokeiści z topu mogą wyżyć, wtedy mieliśmy lepiej niż przeciętny człowiek, ale starczało tylko na bieżące życie. Nie dało się nic odłożyć na czasy po zakończeniu kariery. Pieniądze podnosiło się z lodu, a przy każdej kontuzji je traciło. Chyba, że rada drużyny ustaliła, że jakiś procent poborów należy się graczowi kontuzjowanemu.
 
 Kanada – Polska 1:0 (1:0, 0:0, 0:0)
1:0 Habscheid (5)
Polska: Gabriel Samolej – Jerzy Potz, Henryk Gruth, Andrzej Świątek, Marek Cholewa, Robert Szopiński, Andrzej Kądziołka – Leszek Jachna, Janusz Adamiec, Piotr Kwasigroch,  Roman Steblecki, Jarosław Morawiecki, Krzysztof Podsiadło,  Marek Stebnicki, Jerzy Christ, Krystian Sikorski, Ireneusz Pacula, Mirosław Copija, Jacek Szopiński. Trenerzy Leszek Lejczyk i Jerzy Mruk.
Kanada: Andy Mogg – Chris Felix, Randy Gregg, Serge Roy, Gord Sherven, Tim Watters, Trend Yawney, Zarley Zapalski - Ken Berry, Serge Boisvert, Brian Bradley, Marc Habscheid, Robert Jovce, Vaughn Karpan, Merlin Malinowski, Jim Peplinski, Wally Schreiber, Tony Stiles, Steve Tambellini, Claude Vilgrain, Ken Yaremchuk.
 
Stefan Leśniowski 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Komentarze







reklama