23.03.2010 | Czytano: 1713

Zdradliwa „dzicz” (+zdjecia)

- Samo ukończenie Dziczy Bieszczadzkiej to ogromne wyzwanie. To najtrudniejsza „przeprawowka” w kraju – mówi Mateusz Malinowski, były reprezentacyjny hokeista, który razem z Oskarem Pieprzakiem ( były reprezentant kraju w unihokeju) wystartowali w tej ekstremalnej imprezie. Od dwóch lat znaleźli sobie nową sportową pasję.

Zawodnicy muszą pokonać swoje słabości w bardzo trudnym terenie i jeszcze do tego liczyć, iż sprzęt nie zawiedzie. Przez 20 godzin ścigają się w bieszczadzkich lasach, nocą, w błocie po pas, deszczu, chłodzie, a wokół... baraszkuje dzika zwierzyna i zalega głęboka cisza. Z każdą edycją wzrasta ranga imprezy, wokół niej jest coraz większy szum medialny. Organizatorzy stają na głowie, by uprzykrzyć życie zawodnikom, podtrzymywać dobrą markę rajdu i dać do zrozumienia, że to nie zabawa dla wszystkich. W ostatniej edycji na starcie stanęło 60 załóg, wszystkie 6 oesów ukończyła tylko jedna para, dwóch śmiałków z całej stawki odtransportował helikopter (złamane udo oraz obojczyk ) wiele teamów nie zdołało ukończyć nawet jednego oesu.

- Znajdują się szaleńcy, którzy jadą solo, ale w ten sposób bardzo ciężko jest ukończyć rajd – twierdzi popularny „Malina”. – Jazda po trawersach, zjazdach i podjazdach wymaga pomocy partnera, ubezpieczenia, dociążenia quada, opuszczenia go na linie lub wyciągnięcia pod grapę za pomocą wyciągarek.

Impreza podzielona jest na oesy. Limit czasu pokonania sześciu wynosi 20 godzin. Kto przejedzie szybciej i zbierze wszystkie pieczątki ten wygrywa.

– Pierwsza pieczątka znajduje się na wjeździe do oesu, dwie kolejne są ukryte w lesie, w miejscach w które trudno jest wyjść na nogach, a co dopiero dojechać quadem – objaśnia Mateusz Malinowski. - Karta na którą nabija się pieczątki jest ulokowana na półmetrowym drucie przymocowanym do quada. Jeśli drut się urwie, wszystko idzie w niepamięć. Czwarta pieczątka znajduje się przy wyjeździe.

Dla nowotarżan był to trzeci start w „dziczy”. W ubiegłym roku wystartowali tylko dwa razy na pięć edycji, a mimo to uplasowali się na piątym miejscu. Wszyscy widzieli, że są mocni i bardzo ich się obawiali. Tym bardziej, iż zapoznali się z trudami rajdu, nabrali doświadczenia, wiedzieli jak przygotować sprzęt, na jakich oponach pojechać, jakie liny przygotować. Wiedzieli jaki niezbędny sprzęt zabrać ze sobą, by nie wozić balastu. Wydawało się, że nic ich już nie zaskoczy.

- Nie wiedzieć czemu wielu ma nas tutaj za szaleńców, którzy za wszelką cenę chcą dojechać, a naszym zdaniem znajdujemy złoty środek pomiędzy spokojną, mądrą jazdą, a jazda mocno ryzykowną, która znacznie skraca czas przejazdu. Jazda na granicy ryzyka nie zawsze się opłaca. O tym właśnie przekonał się team z Witowa, któremu udało się ukończyć tylko jeden z sześciu oesów. Pojechaliśmy przygotowani na 100%. Z każdej poprzedniej edycji wyciągaliśmy wnioski. Okazuje się, że „dzicz” kryje wiele niespodzianek – twierdzi Mateusz Malinowski. - Niemniej zaczęliśmy fenomenalnie. Wyprzedzaliśmy rywali, którzy – jak dowiedzieliśmy się od organizatorów – mieli przed nami duży respekt. W międzyczasie dotarła do nas informacja, Benek na 6 oesie zaliczył dachowanie i zakończył rajd. Podbudowaliśmy się tym, bo ten zjazd zjechaliśmy na kole. W dodatku Benek to facet, który w ubiegłorocznej edycji wykręcił kosmiczny czas. Przegrać z nim to żaden wstyd. Zjeżdża i wyjeżdża na kole bez zabezpieczeń lin i wyciągarek. Po takim newsie zadowoleni ruszyliśmy w trasę, po czym... Zaczęły się kłopoty z qudaem Oskara. Przerywał silnik, zaczął gasnąć i nie ładował akumulatora, który napędza wyciągarkę. Zaczęliśmy używać mojej na dwa quady i...zarżnęliśmy ją. Zrezygnowani siedzieliśmy w błocie po kolana i patrzyli jak rywale nas pozdrawiają.

Sprzęt „klęknął”, ale górale pokazali charakter i nie pękli. Po raz kolejny pokazali, że walczą do końca.

- Przed nami była 50 – metrowa grapa i zaczęliśmy się zastanawiać jak stąd wydostaniemy się ze sprzętem. Na szczęście z pomocą przyszli koledzy. Udało się dotrzeć do serwisu. Podładowaliśmy akumulator, dolaliśmy denaturatu do baku i chcieliśmy jeszcze wymienić wyciągarkę, ale się nie udało. Wróciliśmy dokończyć oes i 15 minut przed wygaśnięciem limitu dotarliśmy na piątym miejscu do mety. W Pucharze Yamaha zajęliśmy drugą pozycję. Nie jesteśmy do końca zadowoleni. Gdyby sprzęt nie nawalił, to mogliśmy zająć 1 – 2 miejsce w „generalce”. Nie ukrywamy, że apetyty były większe. Jednak z pokorą przyjmujemy 5. pozycję i czekamy na maj. Przed nami kolejne dwie edycje i chcemy w nich wdrapać się na „pudło” w klasyfikacji łącznej. Konkurencja jest ogromna, która „wykręca” ostre czasy. Przybywa zawodników z całej Polski, którzy chcą się z Dziczą zmierzyć. Jazda „na Grota” ( szczęśliwy zwycięzca rajdu), czyli super ostrożna, żeby tylko dojechać, już nie wystarczy na kolejne rajdy. Trzeba ryzykować i jeździć jak najwięcej na kole. Wtedy zaoszczędza się czas, ale jest też ryzyko szybkiego zakończenia zabawy i kosztownej wizyty w serwisie.

Tekst Stefan Leśniowski
Zdjęcia Joanna Mieloch www.wiewiorek.pl 

Komentarze







reklama