21.01.2010 | Czytano: 1093

W amerykańskim stylu

Przed ubiegłym sezonem o Krystianie Dziubińskim nikt nie słyszał. Może tylko nieliczni, którzy śledzili rozgrywki juniorskich lig za Oceanem. Po powrocie do kraju przebojem zdobył sobie stałe miejsce w drużynie Milana Jančuški.

Słowacki szkoleniowiec stworzył atak młokosów. Do Krystiana dorzucił Dariusza Gruszkę ( również po amerykańskich korepetycjach) i Tomasza Malasińskiego. Inna rzecz, że sytuacja go do tego zmusiła. Po sezonie na pewno tego kroku nie żałował. Atak „dzieci” ciągnął mu grę, a w decydującej fazie mistrzostw okazał się najlepszy w zespole. Przed play off mówiono, że wysoka stawka spęta nogi „dzieciakom”. Okazało się, że dotknęło to tylko doświadczonych graczy.

Krystian Dziubiński bardzo szybko wpadał w oko koneserom hokeja. Nie było to trudne, gdyż jego gra odbiegała od polskich kanonów. Prezentował północnoamerykański styl gry. Sporo walki przy bandach i pod bramkami, a każdy atak kończył strzałem. To spodobało się szwedzkiemu selekcjonerowi reprezentacji Polski, Petrowi Ekrthowi, który powołał go na toruńskie mistrzostwa świata.

- Takiej gry nauczyłem się w Stanach Zjednoczonych – mówi. – Gdybym miał wybierać, który hokej mi bardziej odpowiada, to wybrałbym północnoamerykański, w którym walka toczy się od pierwszej do ostatniej sekundy na każdym centymetrze lodu. Niesamowicie dużo walki, nieraz wręcz, jest w rogach lodowiska i pod bramkami. Trzeba się umieść znaleźć pod nią, przepychać z obrońcami, zasłaniać pole widzenia bramkarzowi. Amerykańscy trenerzy twierdzą, iż lepiej oddać byle jaki strzał, bo to zawsze jest zagrożenie i szansa, że krążek zatrzepocze w siatce, niż wymyślać jakieś kombinacyjne zagrania. Oddać strzał i pójść na dobitkę, to najważniejsze jest za Oceanem. Bramkarz też przecież jest nieomylny. Może popełnić błąd i jest szansa na dobitkę. U nas bardzo powoli zaszczepia się ten styl gry, który obowiązuje już na całym świecie. Gdy wróciłem z USA, to nikt nie wpajał nam tego na treningach. Jesteśmy opóźnieni o jakieś dwa lata. Dopiero w kadrze Petr Ekroth kładł duży naciska na te elementy.

/uploads/galleries/l/cce328206a094529c0d3ea8e0671ef17.jpg

Zasadne jest więc pytanie, czy gdyby Dziubiński został za Oceanem zrobiłby większy postęp?

- Trudno powiedzieć – mówi sam zainteresowany. - Moje losy potoczyły się tak, a nie inaczej. Nie wróciłem do Stanów, bo odmówiono mi wizy wjazdowej. Jest jednak plus w moim powrocie do kraju. Zaowocował on powołaniem do drużyny narodowej. Gdybym nadal grał za Oceanem, to zapewne nikt nie zauważyłby mnie. Nie wziąłbym udziału w mistrzostwach świata. Liczę na kolejny występ w reprezentacji kraju. Nie koniecznie tylko w Kanadzie i USA robi się kariery, można się także wybić w Europie.

Tekst Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama