20.09.2016 | Czytano: 7799

Czapki z głów (+zdjęcia)

Bosymi nogami mógł wbijać gwoździe. Jego strzały powalały bramkarzy, jednego z nich cudzili aż pięć minut! Rywale odbijali się od niego jak piłeczki pingpongowe. Sprzedał samochód, by kupić sprzęt dla hokeistów.

To tylko kilka ciekawostek o ludziach, którzy 7 lutego 1966 zdobyli dla Nowego Targu pierwszy mistrzowski tytuł. Kibice z całego regionu byli dumni z zawodników, którzy przełamali hegemonię warszawskiej Legii i katowickiego Górnika. Warto przybliżyć sylwetki bohaterów tego wydarzenia. Niestety tylko ośmiu żyje. 

bramkarze


Od lewej: Stanisław Bizub i Tadeusz Kilanowicz

Stanisław Bizub ( 39 meczów) - człowiek w czarnej masce. Wszyscy byli zauroczeni jego odwagą. Krążki latały mu koło ucha, a on ze stoickim spokojem, niczym muchy, łapał je do potężnej „łapawicy”.

Jan Ossowski (12 m) – drugi bramkarz, który słynął z doskonałej gry w tenisa stołowego. Koledzy z drużyny w tej grze nie mieli z nim szans.

Zawodnicy z pola
Józef Bryniarski
( 36 m, 2 gole) - rozpoczynał grę w ataku. Z bratem Kazkiem często tworzyli jeden atak. Grał na skrzydle. Trener Stefan Csorich często ich rozdzielał, bo mieli wzajemne pretensje do siebie, że jeden drugiemu nie podaje. Między nimi trwała zacięta rywalizacja. Gdy przybrał na wadze, przesunięty został do defensywy i był bardzo trudną zaporą do przebycia. Miał prawdziwy góralski charakter, z przeciwnikiem się nie patyczkował.

Od lewej: Kazimierz Bryniarski, Józef Bryniarski, Tadeusz Liput

Kazimierz Bryniarski (6m) – niezwykły talent, obdarzony cudowną techniką i zmysłem kombinacyjnym, prawdziwy reżyser, taktyk i strateg zespołu. Nie znał słowa „niedyspozycja”, określenia „zła forma”. Przez trzy lata grał z wybitym obojczykiem, gdy w trakcie meczu mu „wyskakiwał”, sam go nastawiał i dalej kontynuował grę. Był przykładem ekonomii w grze.

 

Od lewej: Walenty Ziętara, Józef Słowakiewicz i Tadeusz Kacik.

Tadeusz Kacik (40 m, 20 g) – twardziel. Motorycznie jeden z najlepszych zawodników. Po dwóch nieprzespanych nocach, grał i to jak, aż serce rosło. Długo nie umiał jeździć do tyłu, dopiero Anatolij Jegorow w kadrze go tego nauczył.

Tadeusz Kilanowicz ( 42 m, 27 g) – zadziwiał wszystkich swoją grą i dżentelmeńską postawą. Nie był miękki, wręcz przeciwnie, odznaczał się dużą bojowością, ale nie lubił gry brutalnej. To wyrobiło w nim poczucie rytmu, spryt, umiejętność „przeskakiwania” przeciwników, wymykania się z najbrutalniejszych „bodiczków” i rzutów na bandę. Grał na własną odpowiedzialność - miał wadę serca.

Franciszek Klocek (42 m, 27 g)

– doskonały w swoim rzemiośle. Silny, nieustępliwy w walce. Kilka kontuzji (złamana noga) przerwało mu świetnie zapowiadającą się karierę w reprezentacji. Szczyci się tym, iż w jednym meczu juniorów zdobył 12 goli. Wtedy był jednak napastnikiem. Franta Vorisek desygnował go do obrony. Przeciwników przyprawiał o drżenie łydek, gdyż stanowił dla nich ścianę nie do przebycia. Przy bandzie był niezrównany. Gdy podjeżdżał do przeciwnika w charakterystyczny sposób nabierał powietrza, aż banie się robiły z jego policzków.

Wojciech Kowalski (40m, 12 g) – motor napędowy większości akcji, a odebranie mu krążka, ze względu na siłę rąk, było wyczynem nie lada. Wszystkim imponowała jego pewność na lodzie, wzbudzał respekt u przeciwników. Niezwykle impulsywny zawodnik, posiadał mocny i potężny strzał. Jego strzały dziurawiły siatkę i powalały bramkarzy. Bramkarz Pomorzanina Toruń, Józef Wiśniewski został dosłownie wepchnięty przez krążek do bramki ! Cudzili go równych pięć minut !

Tadeusz Kramarz ( 15 m, 2 g)

- hokej dla niego był wszystkim - pasją, hobby, zawodem; poświęcił mu więcej niż połowę życia. Na lodzie nieustępliwy, szukający sobie miejsca do oddania strzału.

Jan Kudasik ( 36m, 5 g)

- dobry rozgrywający, potrafił bramkarza zaskoczyć dalekim strzałem. Nazbyt delikatny, czasami bojaźliwy w grze. Na hokejówkach potrafił zrobić piruet.

Tadeusz Liput (42 m, 29 g) – były dni chmurne i górne, była radość i łzy. W ten nieco poetycki sposób można określić przebieg jego kariery. Wspaniałe mecze, kapitalne bramki, podziw tłumów i szacunek rywali oraz tragedie osobiste...

Marian Pysz (42 m, 12 g) – z bratem Wiktorem i Walentym Ziętarą tworzyli atak marzenie w 1966 roku. Obdarzony intuicją, która pozwalała mu na wybór najwłaściwszego zagrania w danej chwili.

Wiktor Pysz (29m, 9 g)

– jeden z najzdolniejszych i najbardziej widowiskowych hokeistów swoich lat, choć nie zawsze doceniano jego klasę. Obdarzony wirtuozerską techniką olśniewał przez lata kunsztem swoich zwodów, sztuczek. Jego umiejętności techniczne podporządkowane były grze kolektywnej. Starsi kibice z pewnością pamiętają „voriskówkę” braci z Ziętarą - diabelnie szybkie akcje po tzw. trójkącie, wszystkie z tzw. pierwszego krążka, prawie zawsze finalizowane strzałem.

Stanisław Różański (41m, 4 g)

– w hokejowym światku powiadali o nim, że bosymi nogami mógł wbijać gwoździe - taki był twardy. Przy wadze 94 kg niezwykle sprawny. W skoku wzwyż pokonywał poprzeczkę zawieszoną na wysokości 165 cm! Swoją posturą siał postrach wśród napastników. Rywale, którzy chcieli go minąć zazwyczaj odbijali się od niego jak piłeczki pingpongowe.

Włodzimierz Rusinowicz ( 42 m) – był ucieleśnieniem obrońcy doskonałego w grze destrukcyjnej i bezkompromisowego w indywidualnych pojedynkach. Niezwykle ofiarny, nieustępliwy i waleczny defensor. Nie imponował skutecznością strzelecką.

Józef Słowakiewicz ( 42m, 10g) – miał zdolność przewidywania wydarzeń na tafli. Umiejętnie rozdzielał krążki między partnerów. Dobry taktyk, prawdziwy reżyser i strateg zespołu, absolutnie genialny lider.

Andrzej Szal (40 m, 33 g)

– jeden z najlepszych napastników lat 60-tych. Odznaczał się skutecznością, twardą grą, wielką ambicją i zaangażowaniem w każdym meczu. Jego techniczne umiejętności podporządkowane były zawsze drużynie, grze kolektywnej.

Walenty Ziętara ( 42 m, 14 g) - wirtuoz. Spostrzegawczość, intuicja, wyśmienita jazda na łyżwach, błyskawiczny start do krążka, zwrotność, fantazja - to czyniło go najlepszym polskim hokeistą w latach 70-tych. Ktoś trafnie o nim powiedział: "Taki talent rodzi się raz na sto lat". Walek radził sobie jak mało kto na tafli, mijał obrońców nim zdołali go zastopować i sprowokować do pojedynku przy bandzie.

Adam Pełeński

Podczas Superpucharu nagrodzony został także Adam Pełeński, za wieloletnią pomoc klubowi po zakończeniu kariery. Adaś rok wcześniej zakończył karierę. Był zgłoszony do sezonu, ale w żadnym  meczu nie grał w mistrzowskim sezonie.  Dużo czasu poświęcał młodzieży. Troszczył się o to, by młodzi cały swój zapał i energię zużytkowali we właściwym kierunku. Położył podwaliny pod późniejsze sukcesy Podhala. To spod jego ręki wychodzili zawodnicy ze wspaniałą jazdą na łyżwach, której zazdrościli nam inni. Wychował wielu czołowych polskich hokeistów, którzy reprezentowali nasz kraj na największych imprezach w świecie. Gdy wyjechał do Stanów Zjednoczonych myślał o Podhalu. Był inicjatorem zbiórek na sprzęt dla hokeistów.

Frantisek Vorisek – ojciec sukcesu

Po sezonie 1963/64 odszedł Stefan Csorich, a na jego miejsce PZHL oddelegował czechosłowackiego trenera Frantiska Voriska. Wbrew rozpowszechnianym opiniom, że górali nie da się nauczyć gry technicznej, rozpoczął prace od podstaw i przestawił drużynę na inny styl gry, oparty na nienagannej kondycji i pełny nowych, szybkich finezyjnych zagrywek taktycznych. Jasne, że w pierwszym sezonie drużyna nie przyswoiła sobie „na pamięć” wszystkich wariantów ustawienia i gry, lecz już w niektórych meczach można było zaobserwować „skutki” pracy Voriska. Następny sezon - 1965/66 - był najlepszym potwierdzeniem tezy czechosłowackiego trenera, że każdego można nauczyć, jeśli tego chce. Drużyna pod jego wodzą odniosła pełny sukces - wywalczyła pierwszy w historii podhalańskiego klubu tytuł mistrza Polski seniorów.

Vorisek był specjalistą od „wyławiania” hokejowych talentów. Chodził sobie po Nowym Targu, gdzie zawsze zimą roiło się od ślizgawek. Nie uszedł mu uwadze żaden chłopak posiadający smykałkę do gry w hokeja. Trafiali potem do klas sportowych, uczyli się, pracowali i wyrastali na mistrzów. Wychował 37 reprezentantów Polski, wielu pierwszoligowych trenerów.

- To on stworzył podwaliny pod sukcesy „szarotek” – przekonuje Walenty Ziętara. – Przez pierwszy rok pracy w klubie przyglądał się, oceniał, a potem wyciągnął wnioski. Doszedł do wniosku, że trzeba podziękować niektórym starszym graczom i oprzeć drużynę na młodych. Spora grupa młodych weszła do pierwszej drużyny, przygotował dobry program przygotowawczy i wypalił. Przede wszystkim ustawił szkolenie w klubie. Nie tylko pierwszą drużyną się zajmował, ale pomagał w szkoleniu młodzieży. To było coś przeciwnego do tego co obecnie jest w polskim hokeju. Przychodzi trener zagraniczny i interesuje go tylko wynik. Vorisek pomagał trenerom na lodzie, udzielał rad i wskazówek. Nie tylko w Podhalu, ale także w nowotarskiej Wiśle. Był ogromnie zaangażowany w to co robi. Jego praca zaowocowała, że Podhale przez wiele lat dominowało na krajowych taflach. Trener zaryzykował i postawił na młokosów rezygnując ze starszych zawodników. Myślę, że nie zawiedliśmy go. To był wstęp do mojej kariery

– Trener, który nauczył nas taktyki, jazdy na łyżwach. Był wielkim trenerem i człowiekiem. Stosunki między nim, a zawodnikami były więcej niż wzorowe. To był doskonały psycholog – dodaje Tadeusz Kramarz.

Ofiarni działacze

Hokejem w Nowym Targu wtedy żyli wszyscy. Wielcy i maluczcy, staruszkowie i przedszkolaki, mężczyźni i kobiety.... Każdy interesował się losem swojej ukochanej drużyny. I co najważniejsze – nowotarżanie byli niezwykle hojni. Historię tworzą zawodnicy i działacze poświęcający swój czas, by hokeiści mogli walczyć o jak najlepszy wynik. Wszystkich nie sposób wymienić.

Jan Gawliński - wpakował w klub całe swoje oszczędności. Na brak grosza nie narzekał, był właścicielem jednego z pierwszych samochodów na Podhalu. Sprzedał auto, by zakupić sprzęt. Nie miał czasu na zagospodarowanie się i założenie rodziny. Kawalerem pozostał do końca życia.

Zbigniew Lohn – za jego kadencji zawodnikom nie brakowało przysłowiowego ptasiego mleka – wspominają hokeiści z tamtych lat. Biuro i sport pochłaniały mu całe życie. W domu nie mieszkał.

Stanisława Soczek

- przez blisko 25 lat była alfą i omegą Podhala (sekretarz klubu). Potrafiła załatwić wszystko, od najdrobniejszej do bardzo „grubej” sprawy. Nie bez przyczyny hokeiści nazwali ją „Mamą”, bo dla niej nie było rzeczy nie do załatwienia. Każdemu przychyliła serce, załatwiła najtrudniejsze sprawy. Jak prawdziwa mama. Takich ludzi było wiele.

Wmurowanie kamienia węgielnego przez prezesa Fuchsa

Augustyn Fuchs (prezes) - nazwisko Fuchs otwierało wszystkie drzwi nie tylko w urzędach i organizacjach szczebla powiatowego, ale także u władz ministerialnych w Warszawie, gdzie często jeździł jako orędownik Podhala. Przy swoim niezwykle pogodnym usposobieniu i sercu dla wszystkich otwartym - był stanowczy, potrafił z niezwykłym uporem walczyć o każdą sprawę Podhala. Miał talent organizacyjny. Ileż to razy, przy budowie prowizorycznego baraku, trybunki, czy później sztucznego lodowiska, trzeba było pokonywać kręte dróżki wokół sztywnych przepisów skarbowych i inwestycyjnych. Sam chodził w jednym palcie całymi latami, nie dbał jednak o zaszczyty, nie patrzył osobistych korzyści.

Zbigniew Lohn i Karol Grzesiak

Karol Grzesiak – „opoka”, na której rósł i prężniał nowotarski hokej. Był animatorem i jednym z realizatorów budowy dachu nad lodowiskiem; człowiekiem, który potrafił wydeptać ścieżki w ministerialnych gabinetach. Gdy powstawała sztuczna płyta i maszynownia Grzesiak wspólnie z prezesem Augustynem Fuchsem często odwiedzali gabinet przewodniczącego GKKFiT Włodzimierza Reczka. Trzeba zdać sobie sprawę, że nowotarski klub nie cieszył się sympatią stołecznych władz, toteż każde pociągniecie trzeba było dosłownie „wyżebrać”. On tylko wiedział ile razy odwiedzał w Będzinie dyrektora Mostostalu mgr M. Bolko, by przekonać go, aby jego firma wykonała instalacje do zamrożenia lodowiska. Tylko jego niezwykły upór i wytrwałość doprowadziły do tego, że udało się zbudować sztuczne lodowisko, a później go zadaszyć.

Edmund Dereziński - przez 20 lat pełnił funkcję wiceprezesa ds. finansowych. Społeczną pracą najbardziej przyczynił się do rozkwitu Podhala.

Marian Dworzański - kierownik drużyny stał się cząstką składową jej sukcesów. Emocjonalnie zaangażowany w pracy dla KS Podhale, poświęcał dla klubu całą energię i zdrowie. W trudnych czasach wspierał klub składkami. Jako farmaceuta, przyrządzał mikstury na poobijane kości zawodników, które stawiały ich na nogi. Przynosił do klubu buteleczkę z miksturą, aplikował okłady i...pomagało. Nikt wówczas nie marzył o masażach i rehabilitacji. Znachorski środek był panaceum na wszystkie dolegliwości. W 1965 r. po zdobyciu przez Podhale tytułu „Fair Play” – zawodnicy domagali się uhonorowania wiernego kibica Pucharem Kibica.

Leon Borek - oddałby wszystko dla ukochanych „Szarotek”. Można go nazwać pierwszym sponsorem Podhala. To dzięki jego finansowemu wsparciu, w Nowym Targu mógł zagrać reprezentacyjny bramkarz, Władysław Pabisz. To on finansował jego pobyt w mieście, to on wreszcie wyłożył część pieniędzy na zakup samochodu dla Pabisza.

Józef Niemczyk - świata poza hokejem nie widział. Był gospodarzem klubu. Nieraz przez całą noc robił lód, by rano mogli ćwiczyć na nim hokeiści. Nawet gdy był ciężko chory nie opuszczał meczu. Pewnego razu, gdy „szarotki” rozgrywały bardzo ważny mecz uciekł ze szpitala. Zabrał się na mecz przygodną sanitarką.

Andrzej Świrski– dyrektor nowotarskiego szpitala, sprawował nadzór lekarski nad zawodnikami i ich rodzinami. W okresie budowy sztucznego lodowiska przewodniczył Społecznemu Komitetowi Budowy.

Jerzy Ossowski ( zlewej) i Czesław Zając

Czesław Zając - kierownik drużyny, która w 1966 roku zdobyła pierwszy tytuł. Człowiek dobrego serca, niekonfliktowy. Hokeiści mieli u niego jak u „ Pana Boga za piecem”.

Stefan Leśniowski
Zdjęcia archiwum autora

 


 

Komentarze







reklama