27.08.2014 | Czytano: 1740

Lekcje odpowiedzialności i psychiki

- Zobaczymy czy będzie nas stać na wyjazd do Norwegii. Niemniej turniej eliminacyjny był dla nas niezłą lekcją odpowiedzialności i odporności psychicznej – mówi trener MMKS Podhale, Jacek Michalski po awansie jego zespołu do finału Klubowego Pucharu Europy w unihokeju kobiet.


Finał odbędzie się w dniach od 8 do 12 października w Fredrikstad w Norwegii. Jeśli znajdą się pieniądze na start góralek, to będzie to drugi finał z udziałem nowotarskiego kobiecego unihokeja w tej imprezie. Na początku nowego tysiąclecia w finale uczestniczył zespół Skalny Multi’75 Killers (nowotarżanki zostały wzmocnione czterema zawodniczkami z Krakowa, stąd drugi człon nazwy). Wtedy to była najmłodsza drużyna w turnieju! Średnia wieku wyniosła 16 lat! Ukończyła finałowy turniej na ósmym miejscu.

Ich następczynie w eliminacyjnym turnieju w Zielonce wygrały dwa spotkania i przegrały z mistrzyniami Polski z Gdańska. Miały w turnieju różne momenty – dobre i złe. Ci, którzy śledzili transmisje przeżyli prawdziwą huśtawkę nastrojów. Na szczęście zakończoną happy endem.

- Turniej z punktu widzenie szkoleniowego był bardzo pożyteczny – twierdzi Jacek Michalski. – Dziewczyny miały o co grać, z dobrymi i walecznymi przeciwniczkami. Nikt nie mógł sobie pozwolić na chwile nieuwagi, czy też lekceważenia. To w sporcie jest najważniejsze. To uczy odpowiedzialności, uodparnia psychicznie. Mecze czy turnieje ze słabymi rywalkami, bez stawki, kompletnie nic nie wnoszą do procesu szkoleniowego. Nikt nie gra w nich na sto procent, słaby jest poziom. To taka zabawa i… hahaha. Później przychodzi poważna konfrontacja, mecz o stawkę i nikt nie potrafi udźwignąć odpowiedzialności. Tego można się nauczyć tylko w meczach o coś, w których do samego końca walczy się o wynik. Nowotarżanki pojechały do Zielonki w bardzo skąpym składzie. W pierwszym meczu nie miały dwóch piątek. Nazajutrz dojechała Siuta, ale w trakcie meczu wypadła Florczak, która była przeziębiona.
– Była mocno przeziębioną i stwierdziła, że nie da rady grać. Musi odpocząć – wyjaśniał trener. - Skład nie był optymalny. Kontuzje, sprawy rodzinne wyeliminowały zawodniczki. Mimo to z Gdańskiem wcale nie byliśmy na straconej pozycji. Właściwie graliśmy bez obrony. Tylko dwie obrończynie miałem nominalne. Musiałem więc na tych pozycjach rotować w każdym meczu.

Po spacerku z zespołem z Holandii przyszło góralkom zmierzyć się z mistrzem Polski. To był rewanż za finał mistrzostw Polski. I tym razem Podhalankom nie udało się wygrać. Popełniły zbyt dużo prostych błędów w obronie. Za długo woziły piłeczkę. Zresztą podobnie było w pierwszych dwóch tercjach decydującego o awansie meczu z mistrzem Węgier.

- Traciliśmy frajersko piłeczkę w środku pola powiada trener. - Dostaliśmy nauczkę na przyszłość. Dziewczyny muszą z tej lekcji wyciągnąć wnioski. Przede wszystkim uwierzyć w siebie, mieć do siebie większe zaufanie. Za długo „pieściły” piłeczkę nim zdecydowały się ją podać lub oddać strzał. Na tym etapie nie da się tak grać. Musimy jeszcze mocno pracować, żeby spokojnie rozgrywać akcje. Sporo nerwów kosztowało nas spotkanie z Węgierkami. Czasami tak bywa, jak się nie klei gra. Od początku nam się nie układała. Przyznam się, że prowadziliśmy 2:0, ale to był jakoś cud. Powinno się zacząć od 3:0 dla rywalek. Już w pierwszej sekundzie uratował nas słupek. Cały czas pachniało bramką dla nich. Wpadła piłeczka do naszej siatki, gdy nikt tego się nie spodziewał. O dwóch tercjach trzeba szybko zapomnieć. Byliśmy zespołem teoretycznie lepszym, więc dziewczęta uznały, że rywalki się położą i mecz sam się wyra. To nie jest tak. Trzeba grać. Brakowało nam konsekwencji. Były indywidualne popisy, które kończyły się stratą piłeczki i nadziewaniem się na kontry. Stwarzaniem sytuacji dla przeciwniczek. Gdyby umiały to wykorzystać, to wynik byłby całkiem inny. Na szczęście w trzeciej tercji zagraliśmy tak jak powinniśmy grać.

Stefan Leśniowski
 

Komentarze







reklama