16.11.2012 | Czytano: 3937

Szpagat uratował zwycięstwo

„Jedziesz na Janów, to się zastanów” – często mówiono w środowisku hokejowym, gdy Podhale wybierało się na mecz ligowy do tej miejscowości. Hala Jantor nigdy nie była przyjazna. Mecze w niej nie należały do łatwych. Naprzód, to była czołówka krajowa. Teraz walczy na zapleczu elity i marzy o powrocie do niej. W weekend dojdzie do bezpośrednich konfrontacji dwóch zasłużonych klubów dla polskiego hokeja.

Oba zespoły ze sobą stoczyły mnóstwo pojedynków, o sporym ciężarze gatunkowym, o których latami się wspomina. W cyklu ”Niezapomniane mecze” - przypominamy potyczkę z 3 lutego 1987 roku. 

Naprzód, podobnie jak w Podhale, bazował na własnych wychowankach. Wielokrotnie był blisko mistrzowskiej korony, ale nigdy jej nie założył. Siedem razy był wicemistrzem Polski. Ostatni raz 20 lat temu. Potem problemy finansowe sprawiły, iż klub zniknął z hokejowej mapy. Odrodził się kilka sezonów wstecz i wydawało się, że nawiąże do chlubnych tradycji. Niestety ekonomia kolejny raz okazała się dla janowian brutalna. Dla górali również. Stąd pierwsze w historii konfrontacje pierwszych zespołów na szczeblu pierwszoligowym.

Tyle tytułem wstępu. Wróćmy jednak do sezonu 1986/87 i lutowej potyczki. Sezon nie zaczął się pomyślnie dla podopiecznych Walentego Ziętary. Szkoleniowiec zrezygnował z usług Dariusza Sikory, Leszka Bizuba oraz Leszka Jachny i postawił na młodzież. Jego podopieczni grali słabo i gubili punkty z kim popadło. "Szarotki" więdną - pisała prasa. Po remisach z Polonią Bydgoszcz i Cracovią przyszła porażka z Naprzodem na własnym lodowisku i zaledwie remis z GKS Katowice, mimo prowadzenia już w 6 minucie 4:0. Walenty Ziętara nosił się nawet z zamiarem zrezygnowania z prowadzenia drużyny.

Ten monotonny i niewesoły obraz zaczął się zmieniać, gdy na lodowej tafli pojawił się, po latach gry w zagranicznych klubach, Mieczysław Jaskierski. Jego pojawienie się na lodzie zmieniło oblicze zespołu. Wreszcie miał kto pokierować poczynaniami młodzieży. Młodzi patrzyli i... uczyli się. Podhale odrabiało dystans i pięło się coraz wyżej w ligowej tabeli. Trwał wyścig o pierwszą pozycję po sezonie zasadniczym między Podhalem i Naprzodem.

W ostatniej kolejce sezonu zasadniczego Naprzód przyjechał do Nowego Targu. Stawka meczu była ogromna, pierwsze miejsce. Sparaliżowała hokeistów. Bardziej nerwowi byli Podhalanie. W pierwszej tercji oddali inicjatywę przyjezdnym. Ale – jak to w hokeju – nie liczą się wrażenia artystyczne, ile kto miał okazji, ile strzałów oddał na bramkę, lecz to co wpadnie do „sieci”. W tym najważniejszym elemencie lepsi byli górale, którzy trzy razy ugodzili rywala. W przerwie meczu o wyrachowaniu gospodarzy wypowiadały się najtęższe hokejowe tuzy.


Hanisz Andrzej

Świetna gra Podhala kontynuowana była w drugiej tercji. Podhale powiększyło przewagę, schodząc na drugą przerwę z prowadzeniem 4:1. Ci, którzy myśleli, że jest po emocjach, byli w błędzie. Ci, którzy znali charakter janowian, wiedzieli, iż podopieczni Sylwestra Wilczka się nie poddadzą. Goście mieli w swych szeregach klasowych graczy, reprezentantów kraju, którzy w każdej chwili mogli odmienić losy meczu. W bramce stał fachman– Andrzej Hanisz. O to, by miał jak najmniej pracy dbali defensorzy - bracia Synowcowie, Henryk i Zbigniew oraz Leon Labryga i nowotarżanin Andrzej Truty. Z przodu kłuł swoimi żądłami atak - Jan Szeja, Janusz Adamiec i Piotr Kwasigroch. Momentami grali na pamięć. A przecież w kolejnej formacji byli nietuzinkowi gracze - Ireneusz Pacula, Krzysztof Bujar i Ludwik Czapka czy też znany z późniejszych występów w nowotarskich barwach – Marek Koszowski. To był kwiat polskiego hokeja.


Bujar Krzysztof

W 48 minucie właśnie Pacula zdobył drugiego gola i goście złapali wiatr w żagle. Od tego momentu rozgorzał na tafli straszliwy bój. Śmiało można powiedzieć, że iskry leciały. Wszystko jednak odbywało się w ramach przepisów. Sędzia Krzysztof Karaś nałożył po 4 minuty karne zespołom, które grały zdyscyplinowanie taktycznie. Akcje zmieniały się jak w kalejdoskopie, przy czym groźniejsze były w wykonaniu janowian. Nie mieli nic do stracenia, postawili wszystko na jedną kartę. Najbardziej zapracowanym człowiekiem w nowotarskiej ekipie był Gabriel Samolej. W bramce wyczyniał cuda, bronił w nieprawdopodobnych sytuacjach. Pamiętam sytuację z 56 minuty, kiedy Kwasigroch złapał się za głowę, nie mogąc pojąć jakim cudem „łapaczka” Gabrysia była szybsza od lotu krążka. Samolej wykonał szpagat i krążek ugrzązł w jego potężnym „raku”. Na trybunach rozległy się oklaski. Co prawda w 60 minucie Gabryś został pokonany przez Koszowskiego, ale na wyrównanie gościom zabrakło czasu.

Wspomina Gabriel Samolej, jeden z bohaterów meczu
- Pamiętam doskonale minę Piotrka Kwasigrocha. To była końcówka, w której ważyły się losy spotkania. Był załamany, bo miał wyborną sytuację i kto wie czy mecz nie nabrałby jeszcze większych rumieńców, chociaż i tak swoją dramaturgią rozgrzewał wszystkich do czerwoności. Postawiłem na refleks i wyczucie. Musiałem dobrze się wyciągnąć, żeby krążek wpadł do łapaczki. Na szczęście udało się. Wtedy dużo strzałów broniłem szpagatowo, bo byłem dobrze naciągnięty. To mi pomagało. Teraz nastała moda bronienia stylem butterfly. Nie był to łatwy mecz. Janów miał wtedy bardzo dobry skład. Był jednym z kandydatów do mistrzostwa Polski. To był jednak mój sezon. Dobrze mi się broniło. Naprzód miał mnóstwo sytuacji. Moja drużyna prowadząc 4:1 uwierzyła, że jest po meczu, a rywal grał bardzo ambitnie, dążył do zmiany niekorzystnego rezultatu. Było się o co bić, bo o pierwsze miejsce przed play off. Z trudem wywalczone zwycięstwo pozwoliło nam wygrać sezon zasadniczy, a potem doprowadziło nas do finału mistrzostw Polski i złotego medalu wywalczonego po ośmiu latach przerwy.

Tekst i zdjęcia Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama