23.04.2010 | Czytano: 7023

Spod ręki Jegorowa

- Józek, ty się nie starzejesz? U ciebie kartki z kalendarza się nie przesuwają? – pytał Krzysztof Kulawik, trener janowskiego Naprzodu, który obserwował zmagania „starszych panów” w mistrzostwach Polski. – Jaki był zadziorny, ambitny, taki pozostał, a techniki nikt mu nie odbierze – dodawał.

Mimo 60 lat na karku, hokej cieszy go tak, jakby dopiero zaczynał popychać krążek kijem. Jakby był w kwiecie sportowego życia. O kim mowa? O Józefie Batkiewiczu, dziesięciokrotnym mistrzu Polski, uczestniku igrzysk olimpijskich w Sapporo i Innsbrucku (w roli coacha!), pięciokrotnym uczestniku mistrzostw świata, w tym dwóch w grupie A, 85- krotnym reprezentancie kraju i sześciokrotnym mistrzu kraju oldbojów. W janowsko- tyskich mistrzostwach Polski oldbojów otrzymał nagrodę dla najstarszego zawodnika turnieju. Popularny „Piwus” rozegrał dwa meczu i jeden z kontuzją nadgarstka.

– Trzeba było chłopcom pomóc, bo przyjechaliśmy w bardzo okrojonym składzie. Takiej kontuzji nie miałem w całej zawodniczej karierze. Nazajutrz ręką nie mogłem ruszać, więc wspierałem chłopaków z wysokości trybun. Nie mogę tylko zrozumieć jak młodych nie cieszy, to, co robili kilkanaście lat. Potem spotykam ich na ulicy obrośniętych tłuszczem, mających problemy z ciśnieniem i sercem. Tak od razu rzucić sportu się nie da, a jeden raz w tygodniu poruszać się nie zaszkodzi i raz w roku wziąć udział w „naszym” świecie. Impreza jest zabawowa, można spotkać starych znajomych i powspominać dobre stare czasy. Miesiąc lub dwa przed mistrzostwami ćwiczę na lodowej tafli, ale przez cały rok jeżdżę na rowerze i stąd moja kondycja – chwalił się najstarszy uczestnik mistrzostw.

Marny żywot skrzydłowego
Środkowy napastnik nie ma w hokeju lekkiego życia (kto je zresztą ma?), ale skrzydłowemu chyba jeszcze trudniej. To jego wdzierającego się do tercji rywala, obrońca próbuje wybić z rytmu, zepchnąć i przycisnąć do bandy, aż zajęczą „dechy”. Wiadomo, nie zawsze da się uciec, lecz - taki los - nie wolno się bać. Raz, drugi zadrży serce - i po skrzydłowym. Józefa Batkiewicza trudno było zaliczyć do grona mięczaków, inaczej nie zaliczyłby igrzysk olimpijskich i pięciu turniejów o mistrzostwo świata.

Są zawodnicy, dla których największą przyjemnością jest walka. Swój występ w meczu oceniają pod kątem ilości udanych bodiczków i gwałtownych starć. Batkiewicz do takich nie należał. Jeśli trafił na obrońcę, który często faulował, umiał zbodiczkować go całym ciężarem swych siedemdziesięciu paru kilogramów, ale wolał też inne rozwiązanie. Przepuszczał krążek między nogami rywala, podstawiał się pod bodiczek i w ostatniej chwili objeżdżał go, a potem z uśmiechem obserwował rywala wiszącego na bandzie, zatrzymywał się w miejscu, markował strzał i zostawiał krążek nadjeżdżającemu koledze....


Józef Batkiewicz (od lewej, Leszek Tokarz i Stefan Chowaniec – jeden z najlepszych ataków w historii polskiego hokeja

 

Był specjalistą od nietypowych, zaskakujących zagrań. Jego rajdy po skrzydłach dezorganizowały najlepszą obronę, zaskakujące i krótkie z reguły podania stwarzały kolegom dobre okazje do zdobywania bramek, a przecież i sam był nie od tego, żeby - jeśli otwierała się taka sposobność - nie rozstrzygnąć wyniku meczu celnym strzałem. Mógł zrobić "wiatrak" każdemu obrońcy. Żal serce ściskało, gdy Jerzy Potz, chłopisko na schwał, był przez niego ośmieszany jak małe dziecko i często uciekał się do fauli, by powstrzymać skrzydłowego Podhala. Był niezwykle ruchliwy, bojowy, nieustępliwy na tafli i trudno go było upilnować. Odznaczał się niezwykłą wprost ambicją i sercem, które wkładał w każdy mecz, choć czasami był nadmiernie pobudliwy. W boksie i na tafli bardzo gadatliwy. Na boisku pouczał innych, nie żałował ostrych i gorzkich słów. Był porywczy, nie potrafił być spokojny nawet przez chwilę. Taki do dzisiaj pozostał. Wynikało to stąd, że bardzo nie lubił przegrywać. W klubie wraz z Stefanem Chowańcem i Leszkiem Tokarzem tworzył linię ataku uważaną za jedną z najlepszych w historii polskiego hokeja.

Wygrali wojnę
„Piwus” jeszcze w trakcie swojej kariery dostąpił zaszczytu coachowania reprezentacji kraju. W dodatku w imprezie najwyższej rangi, igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku. Zastąpił na tym stanowisku Emila Nikodemowicz.

- Przykre, że ten czas szybko leci, że przypominasz, te stare dzieje – mówi. – Przez ten okres uczestniczyłem wielu ważnych dla Podhala i polskiego hokeja wydarzeniach. Wiele scen przesuwa się przed oczami i nie wszystkie zdołam objąć. Podhale było wtedy bardzo mocne, stanowiło trzon drużyny narodowej. Sapporo, moje pierwsze igrzyska olimpijskie, azjatycki kontynent, inna kultura i bogaty kraj, który mógł sobie pozwolić na nowinki techniczne. Po raz pierwszy pojawili się na olimpijskich arenach sponsorzy. Wracaliśmy z Japonii z podniesioną głową. Dla polskiego hokeja były to bardzo udane igrzyska. Szóste miejsce na dwanaście drużyn, to ogromny sukces. Ubolewam i mam żal do młodych dziennikarzy, że nieprzygotowani są z historii i nawet się nie zająknęli przy okazji transmisji z Vancouver, o naszym osiągnięciu, tym bardziej, iż dzisiaj każde szóste miejsce hołubili aż słuchać się nie dało. Pokonaliśmy wtedy mocną ekipę RFN 4:0. Dla nas to było jakbyśmy wygrali wojnę w 1939 roku. Szkoda, że wielki trener jakim był Anatolij Jegorow nie dotrwał do Innsburcku, bo jestem przekonany, że zdobylibyśmy wtedy brązowy medal, który niestety przypadł ekipie niemieckiej. Gdyby prowadził zespół w Katowicach, to nie chwalilibyśmy się tylko pyrrusowym zwycięstwem nad „wielkim bratem” (czytaj: ZSRR), ale być może bylibyśmy w wielkiej czwórce. A tak, zabrakło nam 21 sekund z RFN, by utrzymać się w elicie. Od tego czasu nasz hokej stacza się po równi pochyłej. Ręczę, że Jegorow nie dopuściłby do tego, aby bez jego zgody wyjeżdżali na lód zawodnicy, aby wymuszali na nim zmiany w przełomowych momentach. Do Innsbrucku pojechałem w roli drugiego trenera, bo wtedy, kiedy podawano skład miałem nogę w gipsie.

Swój chłop
Z opowieści Batkiewicza jednoznacznie wynika, że ogromną zasługę w tamtych osiągnięciach naszej drużyny narodowej miał Anatolij Jegorow.

- To był przewspaniały człowiek – wspomina. – W każdym konflikcie stawał po naszej stronie, choć gdy trzeba było to nas beształ. W reprezentacji wszyscy byli wierzący, chodziliśmy więc w niedzielę obowiązkowo na msze świętą. Czy słyszałeś, żeby radziecki człowiek robił to samo? To nie były dzisiejsze czasy, u nich rządził Breżniew twardą ręka, a.. „Tola” chodził z nami do kościoła. Wiedziało o tym nasze kierownictwo partyjne, ambasada, ale on im wyjaśnił, że trener musi być wszędzie ze swoimi zawodnikami. W Moskwie krzywo na to patrzono i zażądano jego powrotu. Po kilku latach odwiedził stare śmieci i okazało się, że zrobiono z niego biurokratę w hokeju...na trawie. Wyzwolił w nas bojowość, wpoił grę kombinacyjną do prezentowanej przez „sborną”. Nie przejmował się tym co mówiło kierownictwo, o co dopominała się prasa, ale rozkładał nasze siły na mecze małe, średnie i najważniejszej wagi. Wolno było nam przegrać z ZSRR 0:20 podczas mistrzostw świata w Moskwie, aby przećwiczyć zagrywki i pewne fragmenty gry na spotkania z Finlandią i RFN. Z tymi przeciwnikami zdobyliśmy meczach punkty i utrzymaliśmy się, kosztem Niemców, w światowej elicie. Tak też było w 1975 roku w Monachium i Düsseldorfie. Pokonaliśmy Amerykanów dwukrotnie i pozostaliśmy w gronie najlepszych sześciu zespołów świata. Gdy zabierał nas do Sapporo, powtarzał w kółko, że to ważny, ale nie najważniejszy start. Dopiero turniej w Bukareszcie będzie miał największe znaczenie dla przyszłości polskiego hokeja. I tak też się stało. Sześć tygodni później stanęliśmy do walki o grupę A. Trzy pierwsze mecz graliśmy z szybkością halnego. Mecz z Jugosławią wygraliśmy po ciężkim boju i...

Krwi nie widzieliście
W tym meczu doszło do tragicznego zdarzenia. Feliks Góralczyk stracił oko uderzony piętką łyżwy rywala, gdy chciał zagrodzić drogę do bramki Walerego Kosyla.

- Gdy zobaczyliśmy krew, zostaliśmy sparaliżowani, chcieliśmy zjechać do szatni, ale wtedy Tadek Kacik wrzasnął: „Krwi nie widzieliście. Na wojnie nie byliście”. Dokończyliśmy mecz, ale przed nami były dwa najważniejsze z USA i NRD. Ale od czego był trener. Wstąpił w nas bojowy duch, a że górale nadawali ton reprezentacji, podjęliśmy twardą, męską walkę, którą zaproponowali nam hokeiści za Oceanu. Prowadziliśmy 3:0, a Kosyl w bramce bronił rewelacyjnie. Wygraliśmy 6:5, a wydarzeniem meczu było wysadzenie za bandę największego „kozaka”, Sarnera przez Ludwika Czachowskiego. Wieczorem lizaliśmy rany, a nazajutrz skrzyżowaliśmy kije z hokeistami NRD. Prowadzili 2:0, ale gdy Walek Ziętara i Tadek Kacik doprowadzili do wyrównania, zaczął się „wściekły” mecz. Gol Wieśka Tokarza dał nam zwycięstwo i awans do grupy A.

Batkiewicz był też w kolebce hokeja, Kanadzie. – Dziś, to żadna atrakcja polecieć za „wielką wodę”, ale wtedy....było to marzenie, które szczególnie na Podhalu wysysało się z piersi matki. Dlatego, gdy ogłoszono tę nowinę, a nasze władze wyraziły zgodę na wyjazd, chodziłem jak zadżumiony, marzyłem, aby załapać się do składu.

Obowiązek wobec historii
Wydawałoby się, że człowiek, który nie może żyć bez hokeja jest częstym gościem na nowotarskim lodowisku. - Od eliminacji do igrzysk olimpijskich w Turynie, które rozgrywane były w Nowym Targu, nie chodzę na mecze – wyjawia. - Zasłużeni dla polskiego hokeja nie mogli wejść na stadion, który budowaliśmy własnymi rękoma, bo zarządzający przedstawiciel Wojasa kazał nam kupić bilety. Stać było nas na nie, ale chyba nie tak traktuje się olimpijczyków, mistrzów sportu, tym bardziej, iż ministerstwo dało nam inne uprawnienia. Hokej oglądam teraz w telewizji i to co widzę i słyszę nie napawa mnie optymizmem. Przecież Niemcy, Austriacy czy Szwajcarzy od nas uczyli się grać w hokeja, a teraz jest taka różnica jak stąd do Vancouver. Biją nas Słoweńcy, Węgrzy i kraje, które za naszych czasów raczkowały w hokeju. Ale wtedy już w lecie jeździliśmy na turnieje do Niemiec, Davos czy Moskwy na turniej ”Izwiestia”. Rozgrywaliśmy mnóstwo meczów w sezonie z mocnymi rywalami i na tym tylko zyskiwaliśmy. W Podhalu, które dostarczało najwięcej zawodników do reprezentacji, które ciągnęło polski hokej, też nie jest wspaniale. Może Pan Bóg pozwoli mi dożyć czasów, że hokej w naszym mieście się odrodzi. Jest demokracja i mogę wypowiadać swoje zdanie. Uważam, że dojdzie do tego tylko wtedy, gdy Wiesław Wojas się wycofa. Powie „dziękuję”, „dosyć” jak wtedy, gdy na „lodzie” zostawił Huragan Waksmund. Mam dosyć szantażowania z jego strony i podchodów każdego lata, czy będzie drużyna, czy jej nie będzie. To wyprowadzi drużynę do Lublina, Opola i Bóg wie gdzie jeszcze. Ciągle ma zatargi z miastem o dotację, bo w przeciwnym razie zrezygnuje. W takiej atmosferze niepewności nie można nic pożytecznego zbudować. Niech nikt się nie boi, nie będzie to pogrzeb nowotarskiego hokeja, ale tylko przy dobrej woli i rozsądkowi władz miasta, które powinno się jednoznacznie opowiedzieć w tej sprawie. Nie powinno chować głowy w piasek. To obowiązek władz wobec historii. Wspólnie z MMKS, który dysponuje większością zawodników, można zrobić hokej na wysokim poziomie. To co zaobserwowałem, to młodzi robili grę, bo obcokrajowcy przez większą część sezonu wózkują się. Nawet ja w wieku 60 lat, potrafię raz w meczu wyskoczyć „ z portek” i zdobyć gola. Chciałbym naszym dzielnym i walecznym chłopakom pogratulować zdobycia tytułu mistrza Polski. To co zrobili, w tak trudnych warunkach, to mistrzostwo świata. Każdy wie z jakimi borykali się problemami i niespełnionymi obietnicami, a potrafili o nich zapomnieć w tym najważniejszym momencie i sięgnąć po mistrzowskie berło. Przyszłość polskiego hokeja pokazała prawdziwie góralski charakter.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama