16.04.2010 | Czytano: 6647

„Demolka”

Warunki fizyczne, spryt i zwinność – niemal od dziecka pchały go do sportu. W szkole próbował sił w różnych dyscyplinach sportu. Kopał piłkę w Wierchach Rabka, grał w koszykówkę, doskonale jeździł na nartach, ale okazało się, że jego wielkim marzeniem są sporty walki. – Od dziecka ciągnęło mnie do walki, chciałem być „kozakiem” – mówi Łukasz Jarosz, o którym będzie to story.

Przyjście na świat ogłosił płaczem 12 stycznia 1979 roku w krakowskim szpitalu. Mieszka w Rabce i z tym miastem związany jest od dzieciństwa. Tu stawiał pierwsze sportowe kroki. Dopiero w wieku 13 lat zainteresował się sportami walki. Trafił do Józefa Rączki i karate tradycyjnego. Potem przeszedł pod szkoleniowe skrzydła Pawła Sempka z karate oyama. Pod jego okiem odnosił pierwsze sukcesy. Wywalczył trzy tytuły mistrza kraju. W Nowym Jorku w mistrzostwach świata był czwarty, a w Holandii piąty w czempionacie Starego Kontynentu. Po jakimś czasie trafił do Tomka Mamulskiego od kickboxingu. Obaj panowie założyli na Podhalu klub – Giewont Rabka i... rozpoczął się marsz Łukasza, ku światowym szczytom.
Ma w swojej kolekcji Pucharu Świata (2003) i Puchar Polski (1997), jest także trzykrotnym mistrzem Polski ( 1997,98, 99) w oyama karate oraz brązowym medalistą mistrzostw świata (2004) i mistrzem Polski (2003) w kickboxingu (full contact), mistrzem Europy (2004) i mistrzem Polski (2004, 2005) w low -kicku oraz zawodowym mistrzem świata w low-kicku (2006,2007), a także zwycięzcą pierwszego w Polsce turnieju K1 (2004). Prawda, że spore osiągnięcia. Łukasz był też sparingpartnerem Przemka Salety, mieli ze sobą stoczyć walkę, ale do niej nie doszło.


Ulubiona seria
Pierwszy tytuł mistrza świata w low – kicku zdobywał na marokańskiej ziemi, w Agadirze.
- Uczestniczyłem w wielu championatach jako zawodnik, trener i muszę przyznać, że marokańska impreza była najcięższą pod każdym względem – wspomina. - Poziom sportowy i organizacyjny był bardzo wysoki. Ponad 4000 widzów gromadziło się każdego dnia w hali. Wszystkich bez wyjątku zagrzewano gorąco do walki. Były też bezpośrednie transmisje telewizyjne.
Łukasz Jarosz w drodze po złoty krążek w wadze plus 91 kg stoczył cztery walki. – Pojechałem do Maroka po kontuzji – mówi. – Tydzień przed wylotem na afrykański kontynent naciągnąłem dwugłowy uda. Nie brałem więc udziału w ostatnim zgrupowaniu kadry. Zostałem w domu, nie trenowałem, leżałem w łóżku. Dlatego w pierwszej walce z Tunezyjczykiem - nazwiska żadnego rywala nie pamiętam, bo są tak trudne, że połamałbym sobie język – starałem się nie szarżować, żeby nie odnowiła się kontuzja. Walczyłem z nim trzy rundy. Był dwa razy liczony po ciosach rękami na głowę. Wszystkie starcia wygrałem po 3:0. O wejście do półfinału moim rywalem był Kazach. Doskonale zbudowany zawodnik, wyższy ode mnie. Zresztą wszyscy moi rywale w Maroku przewyższali mnie o głowę. Z nim również wygrałem wszystkie starcia do zera. W drugiej rundzie po kopnięciu w głowę był liczony.
Półfinałowy pojedynek był najcięższy. Skrzyżowałem rękawice z bardzo silnym i dużym Irakijczykiem. W każdy cios nogą, czy rękoma, wkładał maksymalnie dużo sił. Wiedział, że musi mnie znokautować. Był strasznie chaotyczny i dlatego trzeba było uważać, by jakiś przypadkowy cios mnie nie trafił, a który mógłby zakończyć walkę przed czasem. Po pierwszej wyrównanej rundzie, drugą przegrałem. Dostałem dwa sierpowe w głowę. Troszkę mnie „przykręciło”. Na szczęście utrzymałem się na nogach, nie było potrzebne liczenie i kontynuowałem walkę. W ostatnich sekundach trzeciego starcia trener krzyknął, żebym przeprowadził ostatnią akcję. Zdecydowałem się na ulubioną serię, czyli prawy prosty na brzuch, lewy sierp na głowę, unik rotacyjny i prawy sierp z tzw. „zajstepem”. Równo z gongiem rywal jak długi rozłożył się na ringu. Nie był to jednak nokaut, bo ścięty został równo z gongiem. Niemniej ta akcja zdecydowała o moim wejściu do finału. A tam czekał na mnie Serb, którego już widziałem w akcji. Wiedziałem jaki styl prezentuje, jaką ma słabą stronę. Taktyka okazała się skuteczna. Skrzydeł dodał mi doping widowni. Moją walkę transmitowała telewizja. Po niej murzyni zapraszali mnie do restauracji, bym oglądnął z nimi pozostałe walki. Nie wiem dlaczego cieszyłem się ich sympatią Wracając do walki finałowej, to trwała ona trzy rundy. Wygrałem każdą 3:0. W każdej zaznaczała się coraz większa moja przewaga. Rywal nie był liczony, ale po mocnych kopnięciach w udo i w głowę był zamroczony.



„Night of Glory”
7 stycznia 2006 roku był wielkim dniem dla sympatyków sportów walki na Podhalu. W hali nowotarskich Gorców odbyła się gala kick-boxingu „Night of Glory”. Szczęśliwcy (990 osob), którym udało się dostać bilety, z niecierpliwością oczekiwali na główne danie wieczoru, walkę rabczanina Łukasza Jarosza w obronie mistrza świata ISKA w formule low-kick w kategorii wagowej 96,5 kg. Polak początkowo miał się zmierzyć z Turkiem Ismmaelem Yesikiem, z tym, z którym wywalczył mistrzowski pas rok wcześniej. Turek tydzień przed zawodami złamał rękę. Zastąpił go Senad Hadzic, mistrz Niemiec oraz Bośni i Hercegowiny.

– Całe przygotowania do gali prowadzone były pod kątem walki z Turkiem – mówi Łukasz Jarosz. - On mi odpowiadał, bo mamy podobne warunki fizyczne. Nowy przeciwnik jest o wiele masywniejszy, bo waży 120 kg przy wzroście 190 cm. Hadzica nie widziałem w żadnej walce.

Jarosz minutę był konsekwentny taktycznemu planowi. Gdy dostał dwa ciosy zadecydował się odkuć. Jego lewa noga „żądliła” rywala po udach. Jarosz robił uniki i natychmiast kontrował. Druga i trzecia runda to wiele nieczystych uderzeń Bośniaka, który był bezradny wobec sprytnie i szybko wyprowadzanych kopnięć przeciwnika. Łukasz nawet leżał, ale...po pchnięciu, a nie ciosie. Zbyt dużo było klinczowania. W końcówce drugiej rundy Łukasz wyprowadził serię ciosów nogą na uda i rękami na głowę. Zrobiły one duże wrażenie na rywalu, który w trzeciej odsłonie nie był sobą. Wystarczyło zaatakować mocno lewą nogą i....było po walce. Nokaut techniczny, gdyż rywal nie był zdolny do walki. Sędzia go wyliczył. Zamiast 12 –tu 2 – minutowych rund walka zakończyła się po minucie trzeciego starcia. – Kopałem dość mocno lewą nogą – wspomina Jarosz. – Rywal nie wytrzymał tych kopnięć. Każde moje uderzenie sprawiało mu ból, więc uderzenia ponawiałem. Ręką się zasłaniałem i kopałem go w to bolące miejsce. To przyniosło sukces. Przeciwnik doznał kontuzji lewej ręki, tej, którą starał się blokować moje uderzenia. Na początku unikałem zwarć. Blokowałem uderzenia rywala i przechodziłem do kontrofensywy.



„ Masakra” – trzy nokauty w pięć minut
Rok później w czerwcu kolejna gala w Nowym Targu, ale tym razem zawodowa w K1. Były to preeliminacje do mistrzostw świata. Walczono także o czek wartości 30 tysięcy euro. Łukasz Jarosz nie zawiódł swoich fanów. Wprost zdemolował rywali! Na stoczenie trzech walk potrzebował niespełna 5 minut! Trzy nokauty! Od razu do Łukasza przylgnął nowy pseudonim – „Demolka”. Rafał Dutka, mistrz Polski w hokeju, który sam ze sporymi sukcesami uprawiał kickboxing, to co zrobił jego były kolega klubowy z rywalami określił jednym słowem – „Masakra”. To oddaje sedno sprawy. Łukasz nie miał litości dla konkurentów.

- Bardzo poważnie potraktowałem przygotowania do turnieju – twierdzi Jarosz. – Całkowicie wyłączyłem się od wszystkiego. Byłem troszkę zaskoczony, że tak fajnie mi poszło. Uważam, że trafiliśmy w dziesiątkę ze zmianą przygotowań. Główny nacisk położyliśmy na wypracowanie siły, przede wszystkim nóg. Mocne kopnięcia, ciosy i dynamikę. Dużo sparowałem z zawodowymi bokserami. To zaowocowało pięknym sukcesem.

Łukasz Jarosz niespełna minutę potrzebował, by pokonać Czecha Daniela Waciakowskiego, o pseudonimie „Doktor”. Nasz mistrz nie przestraszył się statystyk „doktorka” (91 stoczonych walk, z czego 71 wygrał , w tym 24 przez KO) i tego, że w 2002 roku był już finalistą kwalifikacji europejskiej K1. Już po 10 sekundach Czech był liczony, po kolejny 15- tu drugi raz, a trzeci wyprowadzony cios nogą na głowę już wykluczył go z dalszej „gry”.

- Wiedziałem, że mam mocne ciosy z nogi i rąk. Starałem się to wykorzystać – twierdzi Jarosz. - W walkach turniejowych trzeba jednak bardzo umiejętnie rozłożyć siły. Dlatego moja taktyka polegała na szybkim zaatakowaniu rywala i rozstrzygnięciu „sprawy” jak najszybciej. Mocnymi ciosami trafiłem go w głowę. Nie dziwię się, że był trzy razy liczony, bo poczułem jego głowę na ręce i nodze. Nie liczyłem jednak, że tak szybko i gładziutko zakończy się ten pojedynek. Ucieszył mnie taki przebieg walki, bo więcej sił zaoszczędziłem na kolejne pojedynki.
Półfinałowy pojedynek z Ukraincem Igorem Kukurudziakiem trwał jeszcze krócej. 36 sekund i najcięższy zawodnik turnieju nie podniósł się już z ringu. Kopnięcie Jarosza w nogę rywala było tak mocne, że powaliło go i nie był już w stanie kontynuować walki. – Widziałem w oczach, że się mnie obawia. Postanowiłem to wykorzystać. Waliłem w nogę ile sił i to zdecydowało – mówi Jarosz. - Nie ukrywam, że jego waga mnie zaskoczyła. Nie wyglądał na chłopa, który ważyłby 116, 5 kg. Widać pozory mylą.



Czek na 30 tysięcy euro
Wreszcie na ring wyszli finaliści Łukasz Jarosz i Marcin Różalski. Dwaj wielcy mistrzowie kickboxingu, organizacji ISKA. - Taki finał mi się marzył – twierdzi rabczanin.
Jarosz od pierwszej komendy sędziego ruszył do ataku na...nogi. – Marcin uszkodził nogę w poprzednich pojedynkach. Starałem się w nią celować – komentował Jarosz. W pierwszej rundzie ładnie „Różal” unikał tych ciosów. Po 102 sekundach walka została przerwana. Po jednym z kopnięć „Różal” leżał na deskach. Sędzia uznał jednak, że to nie po ciosie. Po wznowieniu walki Łukasz wyprowadził cudowny cios nogą w głowę. Różalski to mocno odczuł, gdyż starał się unikać walki. Klinczował. Wtedy Łukasz próbował uderzeń z kolana. Po minucie i 40 sekundach drugiego starcia, obkładane nogi „Różala” nie wytrzymały naporu rabczanina. Sędzia wyliczył płocczanina, a w nowotarskiej hali zapanowała ogromna radość. „Łukasz Jarosz, Łukasz ...”– skandowali jego fani. A ten wzniósł ręce w geście triumfu, a potem... z czekiem opiewającym na kwotę 30 tysięcy euro.

- Spora to sumka. Jest czym wypełnić portfel, ale na pewno na głupstwa jej nie przepuszczę – mówił wtedy zawodnik Octagon Nowy Targ.
Od tego czasu został zawodowcem pełną gęba. – Zostałem zaproszony do holenderskiego teamu Beast of the East – opowiada Jarosz. – To było coś w rodzaju testów. Widocznie spodobał im się mój styl walki, bo potem byłem ciągłym gościem w kraju Tulipanów. Miałem okazję do profesjonalnego treningu oraz poznać osobistości tego sportu - Alberta Krauza, Senny Shilte, Stefana Leko, Ervola Zimmermana, Remi Bonresky’ego, Petra Eartsa, czy Ernesta Hoosta. Od tego momentu toczyłem walki tylko w K1.
Rabczanin 6 kwietnia 2008 roku w Warszawie uczestniczył w turnieju K 1 Max. – Wygrałem z Anglikiem przez KO. Gala była zorganizowana przez Japończyków. W maju tego roku w Holandii skrzyżowałem rękawice z Azizem Jah Jah i przegrałem przez KO. W gali MAXXX Fight w Warszawie w ten sam sposób pokonałem Łukasza Jurkowskiego. W listopadzie 2008 roku stoczyłem kolejną walkę w wielkiej gali Showtime w Holandii. Walczyły tam największe gwiazdy K1 z całego świata. Rozłożyłem tam „ogromnego” Holendra. W 2009 roku stoczyłem dwie walki, obie zakończone przez KO. W Płocku przegrałem z Holendrem Brianem Dauwersem, a w Gdyni, w gali organizowanej przez Beast of the East, byłem górą.



Porażki uczą pokory
Co czuje się po przegranej walce? - pytam mistrza. - Każda walka czegoś uczy – pada odpowiedź. - Porażka nie tylko boli w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale także uczy pokory, wytrwałości i pokonywania swoich słabości. Po wygranej walce o wszystkich urazach szybko się zapomina. Nie bolą odniesione kontuzje, a jest tylko radość ze zwycięstwa. Większość walk wygrywam przed czasem, ale były też przegrane. Najboleśniejsza klęska dopadła mnie z Węgrem w półfinale mistrzostw świata. Trzy razy byłem liczony, ale tylko pierwsze liczenie pamiętam. Nie pamiętam nawet werdyktu, taki byłem zamroczony. Ocknąłem się dopiero na trybunach, już przebrany. Po mocnych ciosach czuje się...błogość. Jakbyś był pijany, czy po jakiś narkotykach. Paradoksalnie nic nie boli.

Jarosz stoczył 43 walki, z których 39 wygrał ( w tym 33 przez KO) i cztery przegrał. Obecnie prowadzi zajęcia z dziećmi i młodzieżą w Stowarzyszeniu Sportów Walki Krokus Nowy Targ. – Niedługo zajęcia prowadzone będą w Rabce, na które zapraszam również kobiety. Prowadzę też zajęcia indywidualne z jedną lub maksimum czterema osobami o różnym stopniu zaawansowania. Moje treningi oparte są na sporej wiedzy wyniesionej z ringu i poparte wiedzą naukową – kończy Łukasz Jarosz.

Rabczanin 23 maja miał wziąć udział w gali pod Wawelem, ale została odwołana. Wycofał się sponsor. Prawdopodobnie walczyć będzie tydzień później w Płocku, ale jeszcze nie wie z kim skrzyżuje rękawice.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama