18.05.2023 | Czytano: 13248

Panie Józefie, to był zaszczyt poznać Pana!

Odszedł Józef Lipkowski, pionier nowotarskiego sportu. Piłkarz, hokeista i narciarz. Sportowiec wszechstronny. Romantyk. Miał 93 lata.


 
Niżej podpisany miał szczęście poznać osobiście tego szczerego i sympatycznego człowieka. W jego mieszkaniu rozmawialiśmy o starych i tych teraźniejszych czasach w ukochanym klubie z szarotką w herbie.
 
Oto wywiad jaki z nim przeprowadziłem. Takimi słowami mnie przywitał. „W naszych czasach sport był bardziej romantyczny. Dzisiaj rządzą dyrektorzy sportowi, buchalterzy i kasjerzy. Myśmy grali dla przyjemności, za „dziękuje”, dyplom i odznakę.”.
 
- Jest pan dwa lata starszy od Podhala. Był pan w pierwszym zespole Szarotek”, które hokejową przygodę rozpoczynały na ogólnopolskiej scenie. Jak pan wspomina ten okres? 

- To był romantyczny okres dla sportu. Ludzie pełni entuzjazmu, młodzież garnąca się do sportu. Działacze z prawdziwego zdarzenia, którzy serce oddaliby za klub. Dzisiaj rządzi pieniądz, buchalterzy i kasjerzy. Dla nas sport był zabawą, zdrową formą wypoczynku. Pracowało się i grało dla przyjemności. Nie mieliśmy żadnych korzyści finansowych. Gdy pojawiły się pierwsze mrozy z niecierpliwieniem czekaliśmy aż zamarznie Dunajec, by pojeździć na łyżwach. Na rzece uczyliśmy się jeździć, na niej rozgrywaliśmy pierwsze uliczne mecze. Na Dunajcu co kawałek było lodowisko, ślizgało się mnóstwo chłopaków, więc było z kogo wybierać do drużyny. Lodowisko powstało na kortach tenisowych. W lecie w tenisa grali Niemcy, a zimą wylewali wodę i ślizgali się na łyżwach. Szatni nie było. Przebieraliśmy się w domach. Dopiero później powstał baraczek, którego gospodarzem był Józef Niemczyk. Klub powstał dzięki zaangażowaniu dwóch ludzi - Zbyszka Lohna i Edmunda Derezińskiego. Warto zaznaczyć, iż nie byli to rodowici nowotarżanie, ale ludzie niezwykli, pasjonaci, którzy chcieli coś zrobić dla nowotarskiej społeczności. Lohn był rzadkim gościem w domu. Był na każde wezwanie piłkarzy, hokeistów. Dbał o nas, by nam niczego nie brakowało. Był założycielem i dyrektorem PSS „Społem” i w trudnych czasach zaopatrywał nas w słodycze i owoce południa. Tacy wtedy byli ludzie, ofiarni, rozmiłowani w hokeju. Lodowisko było wtedy odkryte. Często graliśmy w śnieżycy i często przerywano mecze, by odśnieżyć płytę. Chętnych do tego zajęcia było wielu kibiców. Zimą nie tylko grałem w hokeja. Świetnie jeździłem na nartach. Pamiętam ile radości sprawiło mi zwycięstwo w slalomie gigancie nad świetnym wówczas Stanisławem Czubernatem. Każdy sukces cieszył. Sport sprawiał nam ogromną frajdę. Nie podobają mi się dzisiejsi piłkarze i hokeiści. Techniki zero, ambicji też pan nie uświadczysz.


 
1950: Od lewej stoją: Jan Borowicz, Stanisław Mrugała, Stanisław Różański, Zbigniew Tarczoń, Franciszek Mikołajski, Władysław Stefański, Aleksander Gebel, Jan Thomas, Józef Lipkowski, Kazimierz Bryniarski, Mieczysław Chmura, Zbigniew Lohn.

- No właśnie. Mówiło się, że miał pan nieprzeciętny piłkarski talent. Posiadał wspaniałe umiejętności techniczne i zmysł taktyczny.

- Każdy chłopak w moim wieku palił się do sportu. Ruch na świeżym powietrzu to była zdrowa forma życia. W lecie kopaliśmy piłkę, zimą zakładaliśmy łyżwy lub narty. Muszę się przyznać, że rzeczywiście miałem smykałkę do futbolówki. Zostałem zaproszony na obóz kadry województwa krakowskiego, który był na Czerwonym. Wpadłem w oko trenerom krakowskiej Wisły, którzy chcieli mnie ściągnąć do Krakowa. Wtedy myślałem jednak o nauce, o studiach na AWF i nie znalazłem się w tym klubie. Do tego drużyna hokejowa została osłabiona, bo Jan Thomas, Stanisław Różański i Mietek Chmura dostali powołania do wojska. Grali w CWKS Warszawa lub Bydgoszcz. Ja poszedłem do pracy, by uniknąć służby wojskowej.


 
- Nieżyjący już Kazimierz Bryniarski, jeden z najwybitniejszych hokeistów w historii Podhala, opowiadał, iż mnóstwo bramek zdobywał z pana podań.

- To on już nie żyje? Nie wiedziałem. Mało nas już zostało. Z „Ciasteczko” rozumieliśmy się na tafli bez słów. Byłem skrzydłowym, graliśmy w jednym ataku. Ten trzeci zawsze się zmieniał. Już pod koniec mojej zawodniczej kariery występowałem razem z Tadeuszem „Elkiem” Kilanowiczem. Zaczęli wchodzić do drużyny młodzi zawodnicy - Andrzej Szal, Tadek Kramarz.

- Grał pan także z ikoną polskiego hokeja przed wojną, Andrzejem Wołkowskim.

- To kawał historii polskiego hokeja. Reprezentant kraju, olimpijczyk z 1936 roku. Uważany był nie tylko za hokeistę doskonałego, ale mądrego człowieka, o wysokiej kulturze. Przy nim nie można było bluzgać czy niestosownie się zachowywać. Na początku lat 50 –tych był grającym trenerem Podhala. Grał u nas na obronie. Po meczu towarzyskim w Zakopanem chwalił mnie za szybkość. „Jesteś tak szybki jak ja i Kaziu Bryniarski” – mówił. Szybkość była moim atutem.


 
1955: Od lewej stoją: Kazimierz Bryniarski, Jan Borowicz, Józef Lipkowski, Franciszek Mikołajski, Zdzisław Świstak, Józef Bryniarski, Tadeusz Dziuban, Stanisław Szlendak, Andrzej Wołkowski.

- W latach 50- tych grało się ostro na lodowiskach i boiskach piłkarskich?

- W hokeja obowiązywały inne zasady. Nie wolno było atakować ciałem na całym lodowisku. Na lodzie przebywało się po 2 minuty, nie jak teraz zmiany są 30- 40 sekundowe. Obrońcy stali na linii niebieskiej swojej tercji i czekali na atak rywala. Do akcji ofensywnych rzadko się włączali, to była domena napastników. A w piłce? Takich sytuacji jak dzisiaj, że piłkarze specjalnie kopią po nogach, nie było. Zdarzało się, ktoś kogoś drasnął na boisku, ale natychmiast przepraszał. Oczywiście były wyjątki, ale doskonale wiedzieliśmy kto gra ostro i na niego uważaliśmy. Nie można było kiwać, piłkę trzeba było oddawać jak najszybciej.


 
- Wtedy na polskich taflach dominowała Legia.

- Legionistów nikt nie lubił. Była to drużyna złożona nie z zawodników warszawskich, tylko napływowych. Rozgrabiła mistrzowską Krynicę, sięgała po zawodników Podhala, powołując ich do wojska. Na bazie innych zdobywała mistrzowskie laury.
 
- Pamięta pan jakiś szczególny mecz?

- Utkwił mi w pamięci pojedynek ze Startem Katowice. Zremisowaliśmy, a ja zdobyłem jedną z bramek po podaniu Franka Mikołajskiego. Grali tam świetni zawodnicy, bracia Fonfarowie, Kretek. Mieli wyśmienitego bramkarza Jana Hampela, którego trudno było pokonać. Naszej świątyni bronił Stanisław Mrugała, który niezbyt dobrze jeździł na łyżwach. Dopiero jego imiennik Bizub był ostoją w bramce. Mecz rozgrywany był na otwartym lodowisku, wielokrotnie w trakcie sezonu narzekano na kaprysy pogody. Start był zespołem, który chciał nam dyktować warunki. Bał się u nas grać i raz próbował, byśmy zamiast u siebie zagrali w Katowicach na sztucznym lodowisku. Nie przyjechał do nas i PZHL nałożył na nich walkower. Często gwałtowna odwilż powodowała odwoływanie meczów. Bardzo atrakcyjnie zapowiadające się spotkanie z warszawską Legią po 12 minutach, przy stanie bezbramkowym, sędziowie przerwali.
 
- Jakie zmartwienia mieli hokeiści grający po wojnie?

- Kłopoty były ze sprzętem. Każdy musiał coś sobie dorabiać. Nie ma co porównywać nas i dzisiejszych hokeistów czy piłkarzy. Współcześni zawodnicy czegoś takiego nie znają, uczą się hokeja i piłki w cieplarnianych warunkach. Nikt z nas się nie skarżył, nie narzekał. Myśmy, proszę pana, mieli charaktery.
 
Panie Józefie, to był zaszczyt poznać Pana.
 
Stefan Leśniowski
 

Komentarze









reklama