Szybko dostrzegli, że polskiemu hokejowi daleko do profesjonalizmu. Nie mogli się odnaleźć w amatorszczyźnie więc dawali nogę, nawet pod odsłoną nocy zaskakując sztab szkoleniowy.
Skąd ściągnąć dobrych graczy? Najlepiej z kolebki hokeja. „ Kota w worku bym nie kupował – powiedział kiedyś Milan Janczuszka i widać chłopisko mocno stąpało po ziemi, mimo iż nie znał „la frajerów” zza „wielkiej wody” w koszulce z szarotką na piersi. Żaden z nich nie był gwiazdą nawet na miarę naszej marnej ligi. Ani Thierry Noel, ani Scott Jewitt, ani David Lemanowicz, ani też z bogatym NHL- wskim CV Jason LaFreniere. W popłochu opuszczali nasz kraj.
Tego ostatniego zapamiętano jedynie z rozrywkowego trybu życia. Już w drodze do Nowego Targu załapał się na święcie piwa „Oktoberfest” w Monachium. W stolicy Podhala bardziej rozpoznawany był przez panie z salonu masażu na Niwie, niż przez kibiców. Bardziej fascynowały go „laski” w „Las Vegas” niż hokej. Po lodzie poruszał się dostojnie, jak na oldboja przystało. – Miał papiery na granie, ale przyjechał kompletnie nieprzygotowany – mówił Andrzej Słowakiewicz. Po dwóch meczach podziękowano mu za grę.
Sorry coach
W sezonie 2000/01 Podhale zatrudniło bramkarza Thierry`ego Noela i napastnika Scotta Jewitta. Przybyli w bardzo trudnym okresie. Nawet szatni porządnej nie było, gdyż hala była remontowana przed Uniwersjadą. Noel przyjechał wprost z Pucharu Sprenglera, broniąc bramki „Klonowego Liścia”. Mówiono o nim szczęśliwy bramkarz, gdyż przed przyjściem do Podhala zdobywał mistrzostwo kraju z każdą drużyną, w której grał. W Podhalu wpisał się do księgi rekordów klubu. W meczu z Sanokiem, w ostatniej sekundzie dogrywki przepuścił krążek po strzale Bronislava Stolarika z czerwonej linii. – Sorry coach - tak powiedział po meczu.
Jewitt dał próbkę wielkich możliwości i był sporym wzmocnieniem drużyny, ale nie dokończył sezonu. Sternicy SSA Podhale nie wypłacili mu pieniędzy więc długo nie czekał na nie, spakował walizki i wyjechał.
– To były początki. Kanadyjczycy nie bardzo chcieli do nas przyjeżdżać. Byliśmy dla nich egzotycznym krajem. Brak wiarygodności odstraszał ich od gry w naszym kraju – twierdził wówczas trener Andrzej Słowakiewicz, który ich ściągnął. – Menadżerowie orientują się w realiach naszych klubów. Nasi prezesi nie chcą się z nimi wiązać nie tylko przez barierę językową, ale dlatego, że ich kontrakty zarejestrowane są w IIHF. Wolą więc zatrudniać trenerów i hokeistów zza południowej granicy, bo z nimi można pójść na „układy”.
„Poddany” kobiecie
David Lemanowicz na pierwszej konferencji prasowej zaskoczył wszystkich kaskiem. Namalował na nim z jednej strony szarotkę z emblematem Podhala, z drugiej orła białego, a z tyłu barwy Podhala. - Wykonanie tego malunku było droższe niż cały kask - mówił. - Dokonał tego ten sam artysta, który namalował bramkarzowi New York Rangers Henrikowi Lundqvistowi statuę wolności, a z drugiej herb NYR. Dotychczas występowałem z jedynką na plecach, ale idąc w „nowy świat” chciałem coś nowego i doszedłem do wniosku, iż wybiorę „40”. Mój dziadek Józef w 1940 roku był w obozie i nie wiem jakim cudem ocalał. Chcę ten fakt upamiętnić, właśnie na polskiej ziemi, tu gdzie są jego korzenie.
Zapewniał, że chce grać w reprezentacji Polski, że zrobi wszystko, by selekcjoner go dostrzegł. Już podczas letnich przygotowań kręcił nosem na ciężkie treningi aplikowane przez Dimitrija Miedwiediewa. – Tak bramkarze w Kanadzie nie trenują, mają oddzielne zajęcia przystosowane do swojego zawodu – żalił się. Pamiętam jak po jednym z treningów ze schodów schodził tyłem. Miał zakwasy.
Podhale chwaliło się podpisaniem kontraktu z doświadczonym Kanadyjczykiem polskiego pochodzenia, który w 1995 roku był draftowany przez Florida Panthers (218 miejsce). Z tym klubem związał się trzyletnim kontraktem. Nigdy jednak nie zagrał w najlepszej hokejowej lidze świata. Spędził za to wiele sezonów w niższych amerykańskich ligach. Trenerzy Podhala liczyli na niego i mimo długiej aklimatyzacji wydawało się, że będzie z niego pożytek. Nic nie zapowiadało, że może zwiać. Tymczasem w listopadzie, w nocy, niespodziewanie opuścił Podhale i nasz kraj. Głównym powodem było obcięcie sumy kontraktowej o 75% (!) za słabe występy. David negocjował kwotę, chciał obniżki o 50%, ale też powrotu do pierwotnego kontraktu, z chwilą, gdy powróci do dawnej dyspozycji. Forma wróciła.... Potem okazało się, że jego partnerce nie spodobał się Nowy Trag. A był „poddany” kobiecie więc wsiadł w samolot do Monachium i odfrunął.
Dwa razy oszukał sterników
Nie wiemy czy Kelly Czuy się z nim kontaktował, ale metody iście podobne. Podobny też kierunek lotu, Monachium. Sprzętu nie spakował zaraz po treningu, tylko wieczorem. Przed godziną 21 po raz drugi zjawił się w szatni, by spakować się. Potem jeden z byłych już kolegów z drużyny odwiózł go do Krakowa. Wcześniej strzelili sobie pamiątkowe fotki. Dwa razy zagrał w kulki z ówczesnymi włodarzami „Szarotek”. Rok wcześniej wywinął podobny numer. Wyjechał do ojczyzny pod pretekstem załatwienia spraw skarbowych i zapewniał, że wróci. Nie wrócił.
Drugi wyjazd Czuy świetnie przygotował. sprzedał w komisie auto, kupił klatkę dla „Reksia”, psa, którego znalazł na ulicy, zaszczepił go, wyrobił mu „paszport”. A ponieważ nie jechał pociągiem, to bilet również musiał mieć wcześniej wykupiony. Robił, więc dobrą minę i okłamał trenera, który trzy godziny przed jego ucieczką pytał się go czy wszystko jest w porządku. Odpowiedź brzmiała OK, a zaraz po wylądowaniu zadebiutował w ligowym meczu ligi CHL, w zespole Rapid City. A górale tak bardzo liczyli na niego w walce o utrzymanie. Gdy tworzyłem „drużynę marzeń” z obcokrajowców, wytknięto mi, że nie umieściłem go w ekipie. Miał duże hokejowe umiejętności, ale dwukrotnie pozostawił zespół „na lodzie”, w najważniejszym dla niego momencie. I to go wykluczyło.
- Rano znalazłem w jego mieszkaniu list pożegnalny i wysprzątane mieszkanie. Brakowało tylko kluczy – mówił członek zarządu Andrzej Zając. – Byłem w głębokim szoku. Nigdy nie przypuszczałem, że w taki sposób może pożegnać się zawodowiec z profesjonalnym kontaktem, w dodatku z ojczyzny hokeja.
- Na porannym treningu nic nie wskazywało na to, że nas opuści – mówił trener Podhala, Jacek Szopiński. – Nie dał poznać po sobie. Ćwiczył jak zawsze, z ogromnym zaangażowaniem. Zresztą pytałem go, po wieściach, jakie się rozniosły, czy wszystko jest w porządku. Zapewnił, że tak.
Czuy w stolicy Podhala miał Eldorado. Nie mógł narzekać, chyba, jako jedyny dostawał regularnie tygodniówkę. Kiedy zaś chciał w środku sezonu wyjechać na odpoczynek, to wyjeżdżał do Włoch czy Egiptu.
Zaliczył sparing
Górale nie mają szczęścia do hokeistów zza oceanu. Kolejnym, który opuścił Podhale, a nawet nie rozegrał ligowego spotkania był Jim Jorgensen. Amerykanin po jednym sparingu opuścił Nowy Targ. – Ta wieść spadła na mnie jak grom z jasnego nieba – przyznał Marek Ziętara. – Dostałem taką informację, porozmawiałem z zawodnikiem, ale ten stwierdził, iż ma poważne kłopoty rodzinne i wyjeżdża. Niebawem okazało się, że jest już w innym klubie.
Jeszcze lepszy był Andrzej Świercz. Ten nie rozegrał ani jednego meczu w barwach Podhala. Przyjechał z bilansem 130 goli i ogromna walizką z trofeami. Szybko się okazało, że… z rozgrywek szkolnych. Z drużyną seniorów Podhala odbył zaledwie dwa treningi. Słabo jeździł na łyżwach, o reszcie hokejowych niuansów nie wspomnę. Potem trenował z juniorami i juniorami młodszymi, ale nawet tam się nie załapał. Pod osłoną nocy wyjechał z Nowego Targu, zapominając zwrócić koszulek.
To tylko dowód na to, że nie wszystko co z kolebki hokeja jest „złotem”. Zapewne szefowie „Szarotek” pamiętają tych „cudownych” grajków.
Stefan Leśniowski