27.03.2020 | Czytano: 11864

Pasowanie na piłkarza i hokeistę: Gołymi stopami przez ognisko

„Janosik miał pasowanie na zbójnika, to piłkarz musi przejść coś podobnego. Swoją mechaniczną żółtaczkę. Chrzest ma uczynić z młodych pełnoprawnych członków szatni i drużyny” - twierdzi Jan Tomaszewski, ten który zatrzymał Anglię na Wembley.



 
Niżej podpisany miał okazję uczestniczyć w chrzcie „Szarotek”. Był rok 2007. Podhale zdobyło mistrzowski tytuł i po letnim okresie przygotowań, drużyna wybrała się w rejs po Jeziorze Czorsztyńskim „Białą Damą”. Potem było ognisko i pasowanie młodych na pełnoprawnych członków zespołu. Z miejsca rytuału dochodziły krzyki, śmiech, szept, cisza, śpiew, brzęczenie, zawodzenie… Tak wygląda to  na zewnątrz. A jak prezentują się tajemnice chrztu od wewnątrz? Prześledźmy to na przestrzeni lat. Zarówno u piłkarzy jak i hokeistów.
 
„Pieszczoty” butem
 
- Młody musiał przyjąć klapsa od reszty kolegów. A niektórzy mieli bardzo ciężką rękę. Najcięższą Stanisław Różański i Mieczysław Chmura.  Przed nim każdy drżał. Mnie te „pieszczoty” też nie ominęły. Wypinało się dobrowolnie tyłek do klapsów  i od każdego dostawało się po razie. Czy bolało? Pewnie, jeśli dostało się butem. To ile razy i jak mocno dostałeś,  zależało czy ten bijący cię lubił, czy też nie. Nie można było jednak pokazać słabości – opowiadał mi nieżyjący już Andrzej Janusz  Pędzimąż, który grał na przełomie lat 50 – i 60 – tych.   
 
Moczyli ręce z wodą i lodem
 
- Jak młody  wchodził do szatni musiał się przedstawić i od razu dostawał pytanie „po co tu przyszedłeś?” Od tego się zaczynało pasowanie na piłkarza – wspomina były piłkarz krakowskiej Wisły, obecnie trener, Rafał Jędrszczyk. – Oczywiście klapsy na tyłek to tradycja. Ci z młodych, którzy byli tacy „normalniejsi”, to dostawali symbolicznego klapsa. Kto zbyt wysoko podnosił głowę, do dostawał mocniej w dupę. W Wiśle stało wiadro z zimną wodą i lodem. Starszyzna chłodziła w nim łapska, by ich nie piekły, po szły na tyłek niesamowite petardy.  Były też łagodniejsza  zadania, zaśpiewać piosenkę, powiedzieć śmieszny kawał.  Sposób  zachowania podczas chrztu świadczy o wielu aspektach ludzkiego charakteru. Przede wszystkim o poczuciu humoru. Trzeba uważać, żeby się nie skompromitować. Kluczem do wypracowania optymalnego zachowania podczas takiej sytuacji jest podejście, bez niepotrzebnego stresu.
 
Było jak w wojsku
 
- Zauważyłem, że rytuał zatracił się. Nie zauważyłem, żeby był chrzest w mojej drużynie kobiecej – mówi Zbigniew Podlipni, wielokrotny reprezentant kraju, obecnie szkoleniowiec kobiecej drużyny Podhala, a który zaczynał grę w seniorach w latach 90-tych.  -  W moich młodzieńczych latach chrzest zaczynał się od juniora młodszego.  Jak wchodziłem do pierwszej drużyny, to było jak w wojsku. Może nie na taką skalę, ale był duży respekt między młodymi a starszymi zawodnikami. Ja miałem kilka chrztów – za  pierwszy mecz, pierwszą bramkę, pierwszy wyjazd… Okazji było w multum. Chrzest głównie polegał na klapsach.  Na obozach u Ewalda   Grabowskiego, chrzty były  bardziej artystyczne. Nawet kosztem treningu, w luźniejszy dzień. Młodzi zawodnicy musieli przygotować artystyczny program, taki, który zaskoczyłby  starszyznę. Nie chodziło o  lizusostwo, ale o zaakceptowanie.  Grabowski uczestniczył w tym, ale nigdy w życiu czegoś takiego nie widział. Spotkał się z tym dopiero u nas w Polsce.  Zaskoczony był jak Roman Pyszkowski dostał zadanie zatańczenia z jego  żoną. No i te   akcje „nieustraszeni”. Przyrządzano napoje  z tego co się nawinęło pod rękę. Dodawano do nich  musztardę, sól, robione na ostro i  łączono z mlekiem. Nie dało się tego wypić, ale też nie było to wiadro czy szklanka do wypicia, tylko naparstek.  Ale i tak potrafiło powykrzywiać, jednak nic nikomu nie było. Żadnych zatruć, żadnych dolegliwości. Wszystko do śmiechu. Potrafiono młodemu  zakleić taśmą sprzęt. Słynne było wrzucanie cegły, piłki lekarskiej, czy też 15- kilogramowego odważnika do torby ze sprzętem na wyjazd.  Przyznam się, że  nieraz przywiozłem  czyjeś  spodnie,  odważnik. Rozpakowujesz się w Toruniu, a tu dodatkowy bagaż i kupa śmiechu. Później trzeba było  to odwieść do Nowego Targu.
 
Będzie kosa
 
Kluczem do wypracowania optymalnego zachowania podczas wykonywania zadań jest podejście, bez niepotrzebnego stresu – twierdzi większość rozmówców.  Sposób podejścia podczas chrztu świadczy o poczuciu humoru.  – Takie sytuacje, jeśli nie przekraczały dobrego smaku były dobrą zabawą i integrowały zespół – zaznacza Zbigniew Podlipni.   
 
- Zazwyczaj chrzest odbywał się po okresie przygotowawczym,  czy też na zgrupowaniach. Każdy młody wiedział co go czeka. Został poproszony o przygotowanie podania z listem motywującym grę w drużynie. W kulminacyjnym punkcie, gdy został zaproszony do sali, musiał przed wejściem  zapukać.  Tam czekała na niego cała drużyna. Padły pytania o imię, nazwisko, pozycję. Do tego momentu było sztywno, ale potem trzeba odpowiadać na pytania i z każdą minutą robiło się coraz ciekawiej.  Odpowiedzi musiały być śmieszne, by rozbawić towarzystwo. Jeśli nie rozbawiły,  to padały okrzyki: „Będzie kosa!” – wspomina były kierownik drużyny Stanisław Pala.  – Nie zapomnę chrztu Bartka Niesłuchowskego. Jak zapukał w palik i starszyzna zapytała go, po co chce wejść, a  on: „chłopaki chcę być w drużynie”.  Na słowo „chłopaki” mocno zareagował Dariusz Łyszczarczyk. „Jakie chłopaki. Do kogo ta  gadka”.  No i Bartek podpadł. Nieźle mu się oberwało.  Przyznam się, że i mnie się dostało.  Jeden z Piotrowskich przed każdym treningiem   narzekał, że ma źle naostrzone łyżwy. Nie robiłem  poprawki, bo uważałem, że są w porządku.  Łyżwy odstawiałem w kąt, zamieniając je tylko dla niepoznaki. A on po chwili przychodził, po sprawdzeniu ich na lodzie i  klepiąc mnie  po plecach  mówił:  „Stasiu, teraz są super”. W końcu się kapnęli, że go robię w konia i doszło do… duszenia. Można powiedzieć, że był to mój chrzest. Zdarzały się też „komisje”. Nowy musiał wtedy stanąć przed starszyzną i zatańczyć z... miotłą lub dmuchaną lalą
 
Udawać  kulawego bobra
 
-  Miałem dwa chrzty, w juniorach i seniorach – wspomina  Mateusz Leśniowski. -   W tym drugim przypadku musiałem zapukać, przedstawić się, odpowiadać na dość dziwne pytania i  udać kulawego bobra.  Wszystko co się  robiło musiało być śmieszne, zaakceptowane przez starszyznę zespołu. Jak nie było śmieszne, to dostawało się w tyłek. Smarowano go też  rozgrzewającą maścią.    W juniorach były bobsleje i trójka zawodników udawała, że jedzie bobem między krzesełkami, a w tym czasie  pianką do golenia ich spryskiwano.
 
Na golasa
 
- W grupach młodzieżowych smarowano też genitalia pastą do butów. – dodaje Sebastian Łabuz. – Z opowiadań wiem, że dawniej częściej było to robione. Jasiu Joniak smarował  niby normalną maścią kolana przed treningiem, a potem trzeba było szybko uciekać z lodu, bo okrutnie piekło. Doświadczyłem tego. Bardzo  szybko uciekałem pod prysznic, bo wydawało się, że mi kolano spali.
 
- No i smarowanie nutellą, która imitowała kupę. Młody musiał też pójść w miasto i poderwać np. ekspedientkę w sklepie. Było golenie nóg, a liczyła się przede wszystkim inwencja twórcza. W parach trzeba było udawać skoczków narciarskich. Usiąść  na belce i symulować skok. Wszystko odbywało się na golasa.   Miałem chrzest, ale bez tzw. okropieństw. Dostanie w pupę to standard. Spotkałem się z różnymi wersjami bicia  – wyjawia Krzysztof Zapała.
 
Gołymi stopami przez ognisko
 
- Kiedy dopalało się ognisko i został tylko żar, ale popiół był jeszcze gorący, każdy nowy miał przejść po nim gołymi stopami. Paru miało stracha. Spróbowałem i okazuje się, że skóra stóp jest na tyle twarda i i wytrzymała, że jak się szybko pokona dystans, to nie odczuwa się temperatury. Wrażenie niesamowite – wspomina Marek Chojnacki.
 
Test godła
 
- Zapominacie o „ testach godła”– włącza się były kapitan „Szarotek”,  Rafał Sroka. – Na podłodze w szatni była szarotka. Jeżeli nowy zauważył ją i ominął, to oznaczało, że ma szacunek dla barw klubowych i jest już częścią drużyny. Gorzej, jeżeli ją  zdeptał. Wtedy nie było litości.  Jasiu Jonak z kolei  używał rozgrzewającej  czerwonej maści do smarowania nóg. Smarowano nim  tyłek i  genitalia przyszłego ligowca. Nie było to przyjemne.   Młody zawodnik jak wchodził pierwszy raz do szatni, to musiał zapukać do drzwi. Dopiero jeśli któryś ze starszych zawodników go zaprosił, mógł wejść. Nie tak jak teraz. Wschodzi do szatni, kto chce.
 
- Koszulka, barwy klubowe, to świętość. Klasyczny zabieg rodem z szatni – dodaje Przemek Odrobny. – W Gdańsku chrztem dowodzili kapitanowie. Dwóch starszych zawodników, którzy teraz już nie grają.  Pamiętam, że wracaliśmy z Nowego Targu do Gdańska, to był mój pierwszy wyjazd.  Chłopaki próbowali mi zrobić chrzest. Udawałem, że śpię i nie mogli mnie dobudzić. Potem były klapsy w szatni. Jak była długa droga powrotna, to brało się młodego w autobusie i wymyślało się jakieś śmieszne i nieraz głupie rzeczy. Z mojej perspektywy takie klapsy dały mi kopa, ale jakieś grubsze rzeczy nie są potrzebne – przekonuje.
 
Palce jak struny od gitary
 
- W drużynie spartakiadowej  mieliśmy największego kawalarza Łukasza Wołoszczuka, który wymyślał prześmieszne rzeczy.  Młodsi chłopcy musieli w pięciu wsiąść do bobsleja w pokoju, robić różne rzeczy, które im dyktował,  a on w tym czasie polewał ich wodą.  Miał też  długie palce u nóg i twierdził, że są to struny od gitary, a duży palec mikrofonem. Ich zadaniem było śpiewać do tego mikrofonu – opowiada Rafał Dutka.
 
Przy okazji dostawało się także trenerom, a nie były to zamierzone sytuacje.   -  Pamiętam chrzest w Niedzicy. Młodzi mieli przygotować podania i tuż przed występem ogarnął ich wielki stres – kontynuuje opowieść Rafał Dutka. -  Trener  Wiktor Pysz  pocieszał ich.  „ Nie bójcie się”.  Jeden z zawodników nie wiedział, że trener będzie na spotkaniu i przygotował tekst o trenerze Tadeuszu Kalacie.  Gdy go zobaczył, wystraszył się.  Twierdził, że nic nie przygotował, ale starszyzna nie dała się nabrać. Zauważyła, że w tylnej kieszeni ma kartkę, wyjęli mu ją i kazali czytać. A potem trener wyciągnął go za uszy. 
 
Inne standardy
 
Od klasycznych chrztów się odchodzi.  - Może i chrzty są zabawne, jednak wiele też w nich było  poniżania – zwraca uwagę Przemysław Odrobny. - Z tego co słyszałem były gorsze rzeczy niż te, o których się wspomina.  Ta tradycja powoli jednak zanika. Teraz nie gnębi się wchodzących do drużyny zawodników. Ta era  już minęła. W Anglii czy we Francji nie spotkałem się z czymś takim. W Anglii losuje się kartkę z czapki, który młody będzie stawiał kolację starszym. We Francji stawia się  zgrzewkę piwa.
 
- Teraz często odbywają się imprezy wkupne. Młodzi się składają i organizują drużynowe wyjście na miasto lub na grilla. Ewentualnie po wygranym meczu nowy piłkarz stawia drużynie po piwku i po sprawie  – mówi Rafał Jędrszczyk
 
A co z obcokrajowcami?  
 
Ci też przychodząc do drużyny przechodzą chrzest? - Nie kojarzę, żeby obcokrajowcy mieli chrzest – mówi Sebastian Łabuz. -   Najczęściej stawiali zgrzewkę złocistego napoju. Najwięcej było Słowaków.  Wozili dobry napój,  z głowami i wątrobami było u nich już gorzej.
 
Zimny stół
 
Potwierdza Jan Tomaszewski, kiedy przychodził  do Beerschot. Włodzimierz Lubański polecił koledze z reprezentacji, by ten na powitanie postawił wszystkim po piwku.  – Pomyślałem, że Włodek chyba zwariował. Tylko piwko?  Nie ma opcji. Zaprosiłem wszystkich na przyjęcie do domu i zrobiłem typowo polski zimny stół. Czym chata bogata.  Kilka litrów banda Belgów wchłonęła i niektórzy… otwierali głową drzwi – wspomina.
 
- Obcokrajowiec  za czasów  Grabowskiego też miał chrzest -  artystyczny, symboliczny. Może nie było tak mocnych strzałów, żeby ich wyprostowało, ale dostali swoje. Pośmiali się, pobawili, przyjęli parę klapsów. To było fajne wydarzenie, integracyjne. Obcokrajowcy tego nigdy nie widzieli, ale świetnie rozumieli ideę chrztów.  Wydaje się, że chrzest to było coś naszego, obcego dla innych nacji. Teraz ten zwyczaj pomału umiera  – zauważa  Zbigniew Podlipni
 
Stefan Leśniowski   
 

Komentarze







reklama